Atak na szczyt rozłożony jest na 4 dni, plus jeden dzień na powrót z C3… Z jednej strony pozwala to na naprawdę dobrą aklimatyzację, jako że spędza się po jednej nocy w każdym z obozów wysokogórskich. Z drugiej – to jest 5 dni, na które trzeba zabrać ze sobą zapasy, pięć dni w okolicach lub powyżej 6k, gdzie organizm regeneruje się bardzo powoli, o ile w ogóle.
Do C1 wyruszam ok. 1100. Plecak obciążony skorupami, szpejem i jedzeniem waży koszmarnie dużo! Nawet nie muszę się starać iść specjalnie wolno – inaczej się przy takim obciążeniu nie da. Wybieram dłuższą drogę do ABC – w przeciwieństwie do alternatywy, która przechodzi przez trzy granie (i schodzi do dwóch dolinek) ta praktycznie cały czas prowadzi pod górę. Do ABC docieram zmęczony i robię prawię godzinną przerwę, pijąc możliwie dużo i zjadając niewielki obiad. Niedługo potem ruszam do C1 – droga jest nieco bardziej urozmaicona i krótsza, więc na miejscu jestem stosunkowo szybko. Pod płytami prowadzącymi do obozu zostawiam kijki, zakładam tez uprząż i wpinam jumar w liny na płytach, po których jeszcze kilka dni temu wbiegałem bez asekuracji. Jakoś dziwnie zwiększyła mi się awersja do ryzyka. Do C1 docieram bardzo mocno zmęczony.
Najwyraźniej nie ja jeden: na miejscu pytam resztę, czy pojawiły się jakieś nowe namioty. Na to jeden z Anglików, Steve, odpowiada “wiesz, w Anglii mamy takie zasady, ze witamy się zanim zadamy pytanie”. Jestem nieco zaskoczony tą lekcją dobrych manier, jako że Steve to prostaczek z przedmieść, którego ulubioną rozrywką jest puszczanie bąków przy stole. Odgryzam się więc szybko “to zaskakujące, że tak prosta osoba jak Ty próbuje uczyć innych manier”. Atmosfera się zagęszcza, ale do poważniejszych spięć nie dochodzi. Wychodzi też na to, że po raz kolejny mam namiot dla siebie, bo Sherpowie śpią osobno. Spędzam więc resztę dnia na topieniu śniegu na herbatę i gotowaniu możliwie wyrafinowanych posiłków.
Nastęnego dnia poranna komunikacja z bazą nie nastraja pozytywnie – jeden z członków naszej 5-osobowej grupy rozchorował się na żołądek, wymiotuje i nie może iść dalej. Towarzystwo planuje przeczekać jeden dzień w C1, a kolejnego dnia ruszyć prosto do C3. Po chwili zastanowienia decyduję się odłączyć od reszty i samotnie kontynuować do C2. Odcinek C1-C2 w skorupach i plecakiem o wiele cięższy. Na poręczówki na Żółtej Wieży zakładam nawet dwa jumary, dzięki czemu udaję mi się pokonać ten odcinek w miarę bezboleśnie. W C2 zamykam się w namiocie i staram oszczędzać siły. Noc mija spokojnie i rano mam nawet całkiem sporo energii.
Rano bez żalu opuszczam śmierdzący w porannym słońcu obóz 2 i samotnie ruszam do góry. Decyduję się na konfigurację z jednym jumarem i czekanem. Szary kuluar pokonuję bez większych problemów, zmęczenie zaczynam odczuwać dopiero pod Mushroom Ridge. Co C3 docieram lekko wycieńczony i odwodniony.
Obóz 3 jest podzielony na dwie części, jedna ok. 50m wyżej od drugiej. Część niższa, na końcu Mushroom Ridge, określana jest jako obóz 2.9. Część wyższa, na sporej płaśni nad granią to właściwy obóz 3.0. Od czasu, kiedy w 2005r lawina zmiotła stamtąd kilka namiotów, C3.0 świeci pustkami. W tym roku stoi tam jedynie namiot naszych Sherpów. W 2.9 lekki chaos, nie wiadomo, które namioty są nasze, nie mogę też znaleźć maszynek ani kartuszy. Po długich radiowych konwersacjach z BC i konsultacjach z Sirdarem kartusze znajdują się w tylnym przedsionku namiotu jednego z namiotów. Niestety brak maszynki. Wściekły i zmęczony przyjmuję zaproszenie innego zespołu i wypijam kilka kubków ciepłej wody u nich. Potem otwieram jedyny niezamieszkały namiot na grani i wyciągam stamtąd jakieś maszynki – jedna nie działa, drugą udaję mi się uruchomić. Dopiero po 1,5h od przybycia na miejsce gotuję pierwszą wodę. Od tej pory sprawy idą lepiej, ale straciłem masę energii i motywacji na całe zamieszanie. Szczęśliwie okazuje się, że namiot, który obrabowałem również należy do nas – Sherpowie kwitują moje późniejsze tłumaczenia krótkim “no problem” i sprawa jest zamknięta.
Godzinę później dołącza reszta zespołu. Dzielę namiot z Ronanem – spokojnym Irlandczykiem, doświadczonym wspinaczem i przewodnikiem górskim. Dobrze się dogadujemy, więc jestem zadowolony z takiego obrotu spraw. Sielanka nie trwa długo – ok. 1700 ze szczytu schodzi John, współpracownik Tima, który planował wejście na Ama Dablam z BC i powrót tamże w ciągu 24h. Nie zmieścił się w czasie i teraz ma w perspektywie powrót do C2 po nocy. Widać, że jest bardzo zmęczony, do tego nie ma ze sobą ciepłych ubrań – wysyłanie go w dalszą drogę w takiej sytuacji nie wchodzi w grę. Chcąc nie chcąc proponujemy nocleg w naszym namiocie. Prawdę mówiąc nie mamy innego wyjścia, ale wizja spędzenia ostatniej nocy przed wejściem na szczyt w przeładowanej dwójce nie specjalnie nas cieszy. To powinna być noc możliwie spokojna, maksymalnie regenerująca. Ostatecznie nie jest tak źle i udaję mi się przespać dobrych kilka godzin.
Ok. 0700 jesteśmy na nogach i zaczynamy topić śnieg. Pół godziny później do namiotu zagląda nasz wysokościowy Sherpa – Dorje. Znów lekkie nieporozumienie, Sherpowie chcą wyruszać już, podczas gdy Tim w bazie sugeruje 0830 jako optymalną porę, ze względu na fakt, że od ok. 1000 na południowej ścianie Ama pojawia się słońce. Sherpowie argumentują, że im wcześniej, tym lepiej, bo w razie jakichkolwiek problemów w ścianie, pozostanie sporo czasu na działania ratunkowe. Tim argumentuje, że marznięcie przez 2h dłużej może poważnie ograniczyć szanse wejścia na szczyt. Racja jest po obu stronach. Ostatecznie ruszamy ok. 0830, zgodnie z sugestią Tima.
Właściwie to ruszam sam. Trójka z drugiego namiotu nie jest jeszcze gotowa. Z kolei Ronan waha się wejść w śnieżno-lodową ściankę, bo poręczówka przymarzła w połowie jej wysokości i nie ma się jak wpiąć. Po minucie szarpania daję spokój i idę na żywca. Po paru metrach prostego wspinania wspinam się w poręcz, ale nawet z góry nie udaję mi się jej wyrwać. Idę więc dalej – trudności nie są na tyle duże, żeby reszta nie była ich w stanie pokonać bez poręczówki. Po chwili jestem w 3.0, gdzie czekają mocno zniecierpliwieni Sherpowie. Siadam z nimi i czekamy na resztę. Czas dłuży się niemiłosiernie, w końcu proszę Dorje, żeby dał mi Lakpę, naszego drugiego Sherpę, i puścił w górę. Ten waha się trochę, ale ostatecznie ruszam na szczyt tylko z Lakpą, jest ok. 1000.
Pierwsze 2-3h idą bardzo sprawnie, pokonujemy kuluarki i śnieżne korytarze z wyrąbanymi stopniami. Coraz wyraźniej zaczyna być widać zamarznięte ciało Rosjanina, który zginął tu kilka dni temu.
Sprawa ciała to osoba historia. Pierwszy raz usłyszałem o nim podczas jednej z komunikacji radiowych, bodajże od Johna, który niefrasobliwie określił swoją lokalizację: “I am next to the dead body, about 100m from the summit”. Co za dead body, zacząłem pytać? Okazało się, że to zwłoki Rosjanina, które kilka dni temu stracił przytomność zjeżdzając ze szczytu (podejrzenie zaawansowanej choroby wysokościowej – HACE albo HAPE) i spadł kilkadziesiąt metrów łamiąc jedną z nóg, a następnie zamarzł. Ani Sherpowie, ani agencja organizująca jego wyjazd nie kwapili się ze usunięciem ciała. Trudno tu dojść, czy była to kwestia braku ubezpieczenia, czy po prostu przejaw typowej trzecioświatowej rozpierduchy, gdzie nikt nie chce wziąć odpowiedzialności i wszyscy umywają ręce. Tak czy inaczej, połamany Rosjanin wisiał zaplątany w poręczówki przez dobry tydzień, może dłużej. Pozostaje mieć nadzieję, ze po upadku nie odzyskał przytomności.
Kilka dni wcześniej, schodząc z aklimatyzacji w C1 albo ABC spotkałem parę Rosjan – bardzo wysokiego gościa w towarzystwie obrazkowo ślicznej blondynki, z włosami zaplecionymi w małe warkoczyki. Szli dosyć ostro, z BC prosto do C1, prawie 1300 metrów przewyższenia. Rozmawialiśmy chwilę, cieszyli się, że jestem z Polski. Mam szczerą nadzieję, że tam na górze to był inny Rosjanin.
Im bliżej ciała, tym mniej mam siły, zmęczenie ostatnich dni, coraz ostrzejszy kaszel i wysokość robią swoje. Jestem w stanie zrobić dwa, trzy kroki, po czym zawisam na linie i biorę po kilka oddechów, potem kolejne dwa, trzy kroki i znowu przerwa. Trochę marzną mi palce u nóg – mimo ogrzewaczy i specjalnych, wysokościowych wkładek do butów. Kiedy po raz kolejny tracę oddech, zaczynam rozważać odwrót, ale tak naprawdę nie ku temu żadnego powodu, jestem zmęczony i zmarznięty, ale do kresu wytrzymałości jeszcze daleko. Przeganiam demotywujące myśli i walczę dalej. Ten cykl powtarza się wielokrotnie, pozostaje tylko się domyślać jak ciężko trzeba walczyć powyżej 7 i 8k…
Reszta teamu zaczyna mnie doganiać. Najwyraźniej procentuje fakt, że ich wyposażenie wnieśli na górę Sherpowie, a ja, jak głupi, targałem wszystko sam. Ostatecznie docieram do Rosjanina – staram się nie patrzeć w tamtą stronę, wyłączyć ten kawałek świadomości. Mimo to jakoś podskórnie czuję, że obok jest nieżywy człowiek i jest to dosyć niepokojące uczucie. Mija wieczność i udaję mi się wyjść ponad ciało. Do szczytu coraz bliżej, przepuszczam dwie osoby, które poruszają się szybciej ode mnie po czym napieram dalej.
Ok. 1430 docieram na spore wypłaszczenie – jeszcze tylko przejście przez niewielkie wgłębienie, krótki trawersik i mam przed sobą panoramę wysokich Himalajów. Everest, Lhotse, Makalu, Baruntse, wszystkie widoczne jak na dłoni. Jestem koszmarnie zmęczony, łapie mnie też ostry atak kaszlu. Właściwie to nawet nie mam siły się cieszyć. Robię kilka zdjęć, proszę też Ronana, żeby sfotografował mnie na szczycie. Poza tym siedzę na plecaku, odpoczywam, piję wodę i zjadam jakiegoś batona.
Spędzamy na górze jakieś 30 minut, po czym zaczyna się powrót. Początkowo Reverso nie chce się wpinać w zamarznięte poręczówki, pierwsze zjazdy idą bardzo opornie. Im niżej jednak tym sprawniej, ostatecznie docieram na dół na długo przed resztą. Kilkadziesiąt metrów nad ciałem spędzam trochę czasu wybierając linę, w którą nie jest wpięte, nie mam najmniejszej ochoty zaplątać się w liny obok śpiącego Rosjanina… W C3 jestem chwilę po Dorje, który już gotuje herbatę. Kubek ciepłego naparu piję w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Paręnaście minut później jestem już w namiocie, topiąc śnieg.
Wieczór mija spokojnie, zjadam całą masę gotowych posiłków – jakieś curry, kuskus, Ronan oddaję mi połowę swojej porcji, bo sam nie jest specjalnie głodny. Do tego herbata. Najwyraźniej przeginam z herbatą, bo długo nie mogę spać. W środku nocy łapią mnie bezdechy, więc łykam Diamox i ostatecznie udaję mi się przespać kilka godzin przed świtem.