” […] chmura nagle rozjarza się światłem białym, bladym i formuje – w orła. Ciało więc – białym, korona, dziób i pazury żółtym światłem błyszczą.
Drony – rozumiem.
– Drony – mówię temu z kumetą. – Drony zapaliły reflektory i uformowały orła.
On:
– A, no tak. Drony.
Już tam i inni się rozgadują:
– Drony, drony nasze, polskie.
– Dronięta nasze! – płacze emocjonalna staruszka. – Dronięta!
Ktoś tam krzyczy, wymachując krwią i kością:
– Rzeczpospolitaaa! Rzeczpospolitaaa!
A drony te wyorlone machają skrzydłami, leci, orzeł, leci, tą-dą-dą-dą – gra muzyka wojskowa, czołgi jadą Alejami, msza święta huczy ponad Błoniami, skąd bez mała półtora wieku temu Piłsudski dziadek z Legijony szedł bić zaborcę. Nad Błoniami, gdzie się Polska odrodziła po ponadwiekowej niewoli. Nie do końca wiadomo, po cholerę.” [“Siwy Dym”, Z. Szczerek]
Tag Archives: misc
tajskie reggae.
Otóż, dokładnie w dniu mojego – tymczasowego – powrotu do EU, wystąpi w Khanom tajski artysta reggae, Job 2 Do.
midnight diner.
To nieco nie na temat, bo teraz pielęgnuję specyficzną odmianę chłopomanii, zaszyty głęboko na tajskiej prowincji, ale na Netflixie pojawił się serial, który znam z zeszłorocznych wizyt w kinie Instytutu Francuskiego w Bangkoku.
Chillin’ in the East Indies (again).
Z tego wszystkiego zapomniałem dodać niusa o nowej eskapadzie. Już drugi tydzień siedzę w Tajlandii, jeszcze prawie miesiąc (a może dłużej?) przede mną. Klasycznie, Bangkok i Khanom.
Więcej w nowej kategorii – Okiem gekona.
mały wężyk, mała rybka.
Z moich planów, żeby co tydzień pisać coś na YK, na razie nic nie wychodzi. Podejrzewam, że globalna średnia nawet się zgadza, ale są okresy, jak teraz, gdy tygodniami nie dzieje się nic – ostatni raz napisałem coś na początku kwietnia.
Ale nic na siłę. I nic straconego. Wszystko wskazuje na to, że już za kilka tygodni polecę na pracujące wakacje (tak, tak, słowo staje się ciałem i Miro ma szansę stać się 100% digital nomad) na tajską prowincję i będę być może miał inspirację do częstszego pisania.
the Great Gawd Budd.
Wróciłem do w miarę regularnej nauki tajskiego. Czytam czytanki, ćwiczę litery, piszę (na komputerze, więc to się nie do końca liczy) różne słówka. Co prawda na razie głównie wpisuje je do słownika, starając się rozszyfrować różne zwroty z tekstów. Ma to aspekt bardziej rozrywkowy niż edukacyjny chyba, ale jakieś szczątkowe informacje zostają mi w głowie.
I dzisiaj doznałem małego olśnienia.
skandha a banyan.
Czytam właśnie tłumaczenie i komentarz (znakomite zresztą) Sutry serca autorstwa Red Pine (Billa Portera).
I przy okazji rozważań o skandhach (czy też kandhach w jęz. Pali, gdzie zginęło sanskryckie “s”) trafiłem na fascynujący fragment o jednym z moich ulubionych drzew – banyanie (figowcu bengalskim).
on the road again.
I tak, nie do końca nieoczekiwanie, udało mi się zacząć realizację projektu podróżnego, o którym myślałem już od kilku lat. Dobra karma procentuje, ani chybi.
Jak to ostatnio bywa, tym razem znów będzie stacjonarnie – na kilka miesięcy (o ile tyle wytrzymam) zostanę expatą z wyboru (my zdieś emigranty) w bardzo bliskim mojemu sercu mieście. Outdoorowych przygód też nie powinno zabraknąć, bowiem baza do tychże będzie znakomita!
pięć smaków.
W tym roku bardzo ciekawy wątek – Focus: Bhutan. Część z tych filmów widziałem już wcześniej, na poprzednich edycjach festiwalu, co nie zmienia faktu, że chętnie je sobie przypomnę.
Przez najbliższy tydzień planuję więc oddawać się filmowemu rozpasaniu – na liście 15 pozycji plus kilka dodatkowych do rozważenia, o ile będę jeszcze przy zdrowych zmysłach.
<ślini się>
revolut.
Zazwyczaj nie pisuję porad podróżnych, jako że, primo, zupełnie nie zależy mi na popularności tych dzienników, i secundo, piszę je głównie celem dokumentowania swoich nastrojów, faz i fascynacji podróżnych, tradycyjnie mając w rzyci szerokie rzesze homo sapiens i ich opinie.
Ale! Od zawsze praktycznie zmagałem się z problemem optymalnego zarządzania finansami podczas podróży. Mam tu na myśli przede wszystkim unikanie prowizji (np. przy wypłatach z bankomatów) i spreadów (przy wymianie walut albo przy płaceniu kartami w rozmaitych odległych miejscach), a także możliwie wygodny dostęp do środków, najlepiej bez transferów SWIFTowych (otwarcie rachunku nawet w przyjaznej Tajlandii to droga przez mękę, o mniej popularnych krajach już nie wspominając), via bankomat, ale unikając wspomnianych wyżej opłat i spreadów.
The future miro.
Myślę, że odkryłem swoje nowe powołanie.
Being An Expert Yoga Teacher – Ultra Spiritual Life episode 68
Here's everything you need to know to become an expert Yoga Teacher…
Опубліковано JP Sears 8 серпня 2017 р.
Back to WAW.
No i tak, po kolejnych 3 miesiącach w BKK, wrócłem do z lekka odrażającej rzplitej smoleńsko-buracko-faszystowskiej. Za cholerę nie wiem po co. Miałem w Krungthepie wygodne mieszkanie, uroczy skuter, dobrą szkołę jogi, bazar dwa kroki od domu i całą bangkocką egzotykę i nowoczesnośc pod nosem.
RIP Iconia.
Z przykrością donoszę, że po prawie pięciu latach ciężkiej pracy wyzionął ducha mój tablet – Acer Iconia A510.
Aklimatyzacja (kulturowa etc.)
Czytając “Landfalls. On the Edge of Islam with Ibn Battutah” Tima MacKintosha Smitha, trafiłem na fragment, który ładnie korepsonduje z moją teorią (wprowadzaną zresztą aktywnie w życie przy okazji każdej większej podróży), że trzeba co najmniej miesiąc spędzić gdzieś, żeby w minimalnym choć stopniu poczuć ducha danego miejsca (kraju, mniejszego regionu – prowincji etc.)
Bhikkhu Yaba.
W ramach śledzenia rozmaitych rozrabiactw wśród buddyjskich mnichów w Południowo-Wschodniej Azji, pisałem jakiś czas temu o żarłocznych mnichach z Tajlandii. Jednak obżeranie się tortem to doprawdy minimane przewinienie w porównaniu z tym, co zrobił jeden z birmańskich mnichów – niejaki Arsara.
Malarone.
Kilka lat temu, po powrocie z Birmy, zamieściłem na jednym z portali ogłoszenie – chciałem sprzedać pudełko malarone (drogiego dosyć lekarstwa na malarię), które zostało mi po podróży. Pora była świąteczna, czas znakomity na krótki wywczas z agencją podróży i czarterowym lotem, więc malaron sprzedał się natychmiast.
WAW.
Po kilku miesiącach indochińskiego chilloutu wróciłem na ojczyzny łono. Pełen radosnej antycypacji czekam teraz na atak jesiennej deprechy.
300.
Zauważyłem właśnie, że post o żarłocznych mnichach był trzechsetnym wpisem w tym dzienniku. Należy mi się mały medal za niestrudzoną, wieloletnią produkcję podróżniczej grafomanii. Względnie relatywnie bolesna kara za pisanie w momentach, gdy zupełnie nie mam na to ochoty.
Dźwiękowe krajobrazy i wspomnienia.
Pojawił się nowy numer Journal of Sonic Studies, poświęcony dźwiękowym eksploracjom Azji Południowo-Wschodniej. Zbieg okoliczności na tyle ciekawy, że postanowiłem napisać kilka słów.
Chillin’ in the East Indies.
Nietypowa sytuacja – Warszawa mi nieco spowszedniała znowu, ale nie mam też imperatywu na obijanie się po świecie. Spakowałem więc rower, laptopa i przeniosłem się na południe Tajlandii.