14.IX.2010 – Kathmandu: przed wyjazdem do Jiri.

Jutro ruszam na pierwszy trek (Jiri – Lukla – Tumlingtar – Makalu Base Camp – Tumlingtar), nie będzie mnie około miesiąca, więc dzisiaj ostatni moment na domknięcie rożnych spraw logistycznych. Spod stupy łapię mikrobus do Ratna Park, obok mam piekielny dworzec autobusowy i supermarket, instytucję praktycznie nie spotykaną Nepalu. Mikrobus zapchany do granic możliwości, w pewnej chwili dziewczyna w szkolnym mundurku jedzie na stojąco – niebywała ekwilibrystyka. Chcę nawet zaproponować, żeby usiadła mi na kolanach, ale wolę nie ryzykować poważnego culture cash.

Po krótkich poszukiwaniach udaję mi się znaleźć kasę biletową – płacę 470 rupii i mam bilet na super express bus do Jiri. Super express jedzie 7 godzin (o ile pamiętam jest to odległość 180 kilometrów). Zwykłe autobusy jadą nawet 12h, w porywach do 16h. Mam miejsce B12, nie wiem, czy doszukiwać się analogii z bombowcem. Po dworcu supermarket – klimatyzowany, strzeżony przez dwie urocze panie w mundurach. Kupuje szturm żarcie –  suszone owoce, orzechy, batony, masło czekoladowe. Teoretycznie nie będę potrzebował jedzenia, bo podstawowa infrastruktura jest dosyć dobrze rozwinięta w tej okolicy, ale wolę nie ryzykować.

Wracam przez stupę: kręcę młynkami i kupuję piękne, poczwórne, mosiężne dorje (vajra) , żeby uczcić pierwsze zetknięcie z Nepalem. Targi jak zwykle są długie i intensywne – ostatecznie staje dokładnie na 2/3 ceny wyjściowej. Sprzedawca na pożegnanie stwierdza, że dobrze się targuję, i koniecznie mam do niego wrócić, bo tym razem niczego na mnie nie zarobił. Śmieję się tylko, mówiąc ‘I’m sure you’ve made a nice profit on this one…’ – ‘no profit’, odpowiada smutno. Nie wiem doprawdy, jak on się utrzymuje w tym biznesie… No, ale faktycznie wrócę do niego – ma piękną kolekcję phurba, szczególnie jeden wpada mi  w oko. Wyjątkowo masywny, pięknie rzeźbiony w trzech rodzajach metalu. Cena wyjściowa dosyć odstraszająca, a ja już nie mam siły się targować. Do stupy wrócę jeszcze wieczorem, zapalić maślany znicz w intencji udanego treku!

Na koniec zahaczam o swoje bahtti i oprócz than tuk i momo, biorę na podróż dwa roti, tybetańskie chlebki. Od jutra koniec luksusów, zero Internetu, minimum cywilizacji. Kolejne odcinki tej relacji będę spisywał odręcznie i dopiero za 4-5 tygodni będę miał okazję wrzucić do sieci.