22.IX.2010 – Pangum-Nadjindingma.

Nie będę ukrywał, dzisiejszy dzień należał do najgorszych, jak do tej pory. Był najgorszy. Padało od rana, przez całą drogę z Pangum do Nadjindingmy, z krótką przerwą, która potrwała może ze trzy kwadranse.

Zaczęło się od podejścia – w deszczu – pod przełęcz Pangum La, potem było niekończące się zejście do mostu na Linkhu Khola. Zejście dłuży się niemiłosiernie, kilka razy ryzykownie ślizgam się na mokrych kamieniach. Moje buty nieźle sprawdzają się w słoneczne dni, ale na mokrych kamieniach, liściach i glinie są praktycznie bezużyteczne. “Miro, to nie Beskidy, jak polecisz, to znajdą Cię za kilka lat, o ile w ogóle znajdą”, upominam się i dalej idę nieco ostrożniej. Docieram do bhatti przy moście mokry jak rzeczny bawół – wyżymam koszulkę, odrywam od siebie kilka pijawek (mam do nich szczęście – jak zwykle, nie udaje im się porządnie wgryźć) i zjadam dobry kilogram dal bhaat. Niechętnie ruszam dalej. Mostu wciąż nie widać, ale menedżer bhatti wspomniał, ze to dwa kroki stąd, idę więc. Nagle staje na ruchomym, śliskim kamieniu i leże, przodem – obok ścieżki, na stromym zboczu opadającym kilkadziesiąt metrów do rzeki, rękoma trzymając się kamieni na ścieżce. Mam jakieś oparcie na nogi, ale nikłe (jakiś błotnisty żwir), pode mną dzika, górska rzeka… “Miro, jak polecisz, to wypłyniesz w Bombaju”, upominam się, gramoląc na ścieżkę. To na szczęście jedyny taki incydent dzisiaj i jeden z dwóch na tym treku.

2 godziny podejścia do Nadjindingma dłużą się koszmarnie. Po drodze żadnych tea house’ów, deszcz nie przestaje padać, robi się coraz zimniej. Ostatecznie docieram na miejsca i, mokry i zmarznięty, ładuję się do Namaste Lodge. Lodge bardzo podstawowy, śpię w spiżarni, obok beczki ziemniaków i worków z ziarnem, ale niezwykle przyjazny, szerpańska gościnność i opiekuńczość posunięta do granic wytrzymałości. Mimo spartańskich warunków, przemoczenia i mało zachęcającej pogody, natychmiast czuję się jak w domu. Na rozgrzewkę wypijam szklankę gorącej rakshi, nie jestem zresztą sam, w common roomie dwóch lokalsów w analogiczny sposób wygania zimno z kości. Kilka minut i miłe cieplo rozlewa się po całym ciele. Świat traci nieco na ostrości, co w tych warunkach jest efektem nad wyraz porządanym. Wiem, że to ciepło jest złudne i ruszam przebrać się w suche ubrania. Po otwarci plecaka, kolejna miła niespodzianka – mimo ze przeciwdeszczowy pokrowiec firmy Deuter przemaka (jak podejrzewam jest to kwestia nieszczelnych szwów), wnętrze plecaka mam suche. Suszenie puchowego śpiwora w tych warunkach byloby zadaniem trudnym, a wręcz niewykonalnym.

Przebieram się i siadam w common roomie – trochę rozmawiam z ownerem, trochę obserwuje towarzystwo… Mamy wspólnych znajomych, okazuje się, ze mój gospodarz zna czarnowłosą Sherpani z Pangum. Trochę rozmawiamy o pogodzie, trochę o turystach – generalnie rozmowa klei się średnio, ale gospodarz wygląda na zadowolonego z wymiany zdań.

Późne popołudnie przynosi poprawę pogody. Wzgórza wyłaniają sie zza mgły, wieje też silny wiatr – jest szansa, że przegoni w cholerę cały ten monsun. Jutro mam prawie 1500 metrów zejścia, w deszczu niechybnie wyzionę ducha. Robię nieco zdjęć szczytom, lokalnej stupie i ścianie mani, kurom, lodge’owi i okolicznym domom. Klimat to miejsca ma, bez dwóch zdań…

Na obiad dostaję potężną porcję dal bhaat. Z trudem ją pochłaniam, mam już pierwsze problemy z jedzeniem – nie wiem, jeszcze, że to dopiero początek, Giardia dopiero zaczyna szaleć w moim przewodzie pokarmowym. Po obiedzie idę się położyć do spiżarki. Wzbudza to konsternację – interweniuje sama głowa rodziny, matka w tym przypadku. Daje do zrozumienia, że za wcześnie jest na spanie i że mam uciekać do jadalni. Wracam więc tamże po więcej rakshi. Rozkładam się pod kocem na ławie przy ścianą i oddaje lekturze przewodnika. Ci ludzie są niesamowicie zaangażowani w utrzymanie mojego dobrego samopoczucia, ale zarazem zbija ich z tropu zachowanie nie pasujące do codziennej rutyny. Trochę to kłopotliwe, ale zostaje tu tylko na jedną noc.

Dzisiejszy deszcz lekko nadszarpnął moją determinację. Mineły dopiero dwa tygodnie, a ja już czuję się mocno zmęczony. W Tumlingatrze zatrzymam się na co najmniej jeden dzień odpoczynku, może więcej.