24.IV.2014 – Kharanaq i Meybod.

Jako że przebywając w Yazd grawitacyjnie ciąży się ku lenistwu, kolejnego dnia zamierzam wybrać się poza miasto, odwiedzić dwie z trzech głównych atrakcji w okolicy – opuszczone miasto Kharanaq i jak najbardziej zamieszkałe miasto Meybod.

Hotel proponuje mi kierowcę za jedyne jedyne 700000 IRR, a że targi idą niezbyt obiecująco, decyduję się wziąć taksówkę z ulicy. Udaje się za drugą próbą – 450000 IRR za 250 km jazdy plus 1.5h czekania w każdym z miejsc. Co prawda mój kierowca szybko postanawia wyoutsourceować ten deal, bo 10 minutach jazdy przesiadam się do samochodu jego kuzyna – rozklekotanej Toyoty, która z całą pewnością pamięta jeszcze rządy Pahlavich. Nowy kierowca jest zamyślony i małomówny, za co skrycie dziękuję Allahowi. Taksówkarze tutaj za punkt honoru zywkle biorą sobie prowadzenie zaangażowanej konwersacji z pasażerem. Fakt, że strony się nie rozumieją, nie stanowi jakiegokolwiek problemu.

Po drodze do Kharanaq trzykrotnie zatrzymuje nas policja. Za każdym razem sprawdzają prawo jazdy mojego kierowcy. Pytają też o mnie, w odpowiedzi rozpoznaję słowa “toursit” i “Lachistan”, co najwyraźniej satysfakcjonuje policję, bo puszczają nas bez dalszych pytań. Podróżnik z Polski – oto znakomita przykrywka dla imperialistycznego szpiega.

Pierwszy przystanek dzisiaj to Kharanaq – ruiny 1000-letniej osady zbudowanej z błotnych cegieł. Wbrew pozorom nie ma to nic wspólnego z gliną – muł rzeczny miesza się tutaj ze zmielonym sianem. Z tak powstałej masy lepi się ściany, a stropy rozlepia na wspornikach z trzciny. Powstają w ten sposób dosyc wytrzymałe, wielopiętrowe struktury – samą trzcinowo-blotną masę można jednak kruszyć ręką.

Kharanaq ma dwie części – starą i nową. Nowa to charakterystyczne dla tej części Iranu pustynne miasto – ciekawe, ale nieco bez duszy. Stara, całkowicie opuszczona i popadająca w ruinę, ma w sobie niesamowity magnetyzm. Czuję sie tu nieco jak w Palmyrze, która jest dla niedoścignionym wzorem atrakcyjności ruin starożytnych miast. Żadnych barierek, ogrodzeń, pleksiglasu, płytek z opisami… Pełna swoboda. Puste okna, kruszące się wieżyce, dziurawe stropy, opuszczone pokoje ze skorupami garnków robią wrażenie na poły nostalgiczne, na poły upiorne. Na tle ruin góry, bliżej samotny meczet i porzucony akwedukt. Krażę po tych ruinach coraz bardziej podekscytowany, robiąc masę zdjęć i podświadomie czekając tylko aż któryś ze stropów załamie się pod moim ciężarem, co – szczęśliwie – nie ma miejsca. Po półtorej godziny wynurzam się z ruin – spocony, pokryty białym pyłem, ale szczęśliwy i z masą niezłych zdjęć.

Kolejny przystanek – Meybod – o wiele mniej atrakcyjny. Jest tu kilka zabytków, między innymi wieża-gołębnik, gdzie kilkaset lat temu trzymano tysiące gołębi, których guano było wykorzystywane jako nawóz; lodownia – duża jajowata konstrukcja, w której przechowywano lód; karawanseraj oraz warownia. Z tego wszystkiego otwarta jedynie warownia. Nie robi specjalnego wrażenia, ale z góry niezłe widoki na miasto.

W drodze powrotnej rozpędzamy się do prędkości podświetlnych. Wiekowa Toyota wchodzi w coraz bardziej niepokojące wibracje, podczas gdy przeciskamy się między potężnymi ciężarówkami, klaksonem i światłami wyganiając z pasa zbyt powolne samochody. Jeśli dobrze pamiętam, to Iran, jako jedno z nielicznych państw, wyprzedza Polskę w ilości zabitych na drogach. Docieramy jednak szczęśliwie.