23.XI.2012 – Bagan-Kalaw.

Juz w Mandalay czulem sie nieco zmeczony miastami i czekalem na dzien, kiedy znajde sie w jakiejs dziczy. Bagan do dziczy trudno zaliczyc, wiec po dwoch dniach wsrod stup wsiadlem do autobusu do Kalaw, miasta w rejonie jeziora Inle, skad zwykle zaczyna sie kilkudniowe treki konczace sie nad jeziorem.

Co prawda po doswiadczeniach nepaskich staram sobie dawkowac czas spedzany w autobusach, ale koszty przelotu i transferu z lotniska tym razem zdecydowanie przemawiaja za transportem drogowym. Podroz ma zajac jedynie siedem godzin, wiec to nic w porowaniu z kilkunastogodzinnymi koszmarami, jakie mialem okazje doswiadczyc.

Autobus podjezdza z prawie godzinnym opoznieniem, wiec umilam sobie czas konwersujac z grupa Amerykanow, po raz kolejny utwierdzajac sie w przeswiadczeniu o ich daleko idacym ograniczeniu i waskich horyzontach. Sama podroz bardzo komfortowa, pomijajac odleglosci miedzy fotelami, zaplanowane pod katem statystycznego azjaty. Podroz umila na zbior teledyskow Justina Biebera – rzecz trudna do zniesienia muzycznie, z dodatkowym bodzcem wizualnym wywoluje wrecz fizyczny bol. Potem birmanska opera mydlana, gdzie glowny bohater przez pol bite godziny rozpacza na cmentarzu po utracie ukochanej robiac smutne minki, przerywane krotkimi przebitkami ich szczesliwego pozycia. Obok mnie Japonczyk, ktory z uporem maniaka zasypia mi na ramieniu. Co i raz wbijam mu lokiec w bok, co przywoluje go do porzadku na kilka minut, w chwile pozniej jednak znow wtula sie we mnie. Pod koniec podrozy musi miec zlamane ze dwa zebra. Autobus co mniej wiecej godzine zatrzymuje sie na toilet break, a w polowie podrozy na dluzsza przerwe obiadowa. Na miejsce docieram przed 1500, mam wiec czas na zorganizowanie treku.

Przy ulicy, gdzie zatrzymuja sie autobusy, zaczepiaja mnie dwie osoby, Sikh i piekna Birmanka, miss Toe Toe. Miss prowadzi agencje trekkingowa, Ever Smile. Faktycznie usmiecha sie duzo, czesto i szczerze. Natychmiast wzbudza moje zaufanie, ale na tym etapie rozwazam jeszcze trek solo, wiec biore tylko wizytowke i wskakuje na skuter, ktory dowozi mnie do mojego GH, Golden Lily. Lilie prowadzi rodzina Sikhow z Punjabu, zreszta ojca rodziny spotkalem juz wczesniej przy autobusie. Dostaje bardzo surowo urzadzony pokoj, za cale 7 USD.

Trek solo mija sie z celem, map nikt nie sprzedaje, poza tym, jak sie pozniej okaze, droga prowadzi glownie ledwie widocznymi polnymi sciezkami, wiec bez guide’a trudno byloby sie w tej plataninie polapac. Troche mnie ta sytuacja frustruje, ale postanawiam zachowac mozliwie pozytywne podejscie – w Iranie wsciekalem sie kiedy konfrontacja rzeczywistosci z moimi planami, wychodzila na zdecydowana niekorzysc tych drugich i przez duza czesc wyjazdu bylem niezadowolony i zly. Nie zamierzam popelniac tego bledu po raz kolejny i decyduje sie wynajac guide’a albo dolaczyc do grupy.

Moi Sikhowie ewidentnie traktuja trekkingi jak maszynke do zarabiania latwych pieniedzy. Ojciec Sikh w napredce pokazuje mi schematyczna mape, pare zdjec, po czym wyciaga lapsko po kase. Irytuje mnie to cwaniactwo, wiec zegnam go chlodno i ide do Miss Sajgon. Tu od razu inna rozmowa, co prawda nie udaje mi sie zalatwic treku solo z guidem, ale zostaje grzecznie przekonany do dolaczenia do grupy. Godze sie z pewnym wahaniem, pomny koszmarow, jakie widzialem w Himalajach, jednak charakter tej grupy jest inny, nie mamy tragarzy, co wiecej bierzemy udzial w ustalaniu trasy na biezaco.

Nieco boje sie o dynamike wewnatrz grupy, ale, jak sie pozniej okaze, niepotrzebnie. Reszta dnia mija spokojnie. Mocnym punktem jest niedogotowana ryba, ktora serwuja mi w jednej z knajp.