27-29.XI.2012 – Inle.

Swiezo po dotarciu do Nyaungshwe decyduje sie zostac tam trzy noce. Nie mam konkretnych planow, ale podoba mi sie atmosfera w klasztorym dormitorium, poza tym mam ochote nieco zwolnic tempo podrozy. Sprawy jednak zaczynaja toczyc sie swoim torem, pare godzin po rozlokowaniu sie w klasztorze, zaczepia mnie Czech Michal. W porcie poznal pare Polakow i zdecydowali sie wynajac lodz nastepnego dnia na wycieczke wokol jeziora. Maja jeszcze wolne miejsca, wiec moge dolaczyc.

Nie waham sie dlugo i kolejnego dnia rano o 0700 jestem w porcie. Nasz sternik to dosyc groznie wygladajacy lokals, ktory sprawia wrazenie malo przystepnego. Pozniej spotkam go jeszcze w innych okolicznosciach i nawet troche sie zaprzyjaznimy. Wyruszamy nieco po siodmej, najpierw dlugim kanalem, prowadzacym od Nyaungshwe do jeziora, z ktorego w pewnej chwili skrecamy na wschod, w kolejny wezszy kanal. Wszedzie wokol tetni zycie – lodzie rybackie, transportowe i obwozace turystow, na brzegach domy na palach, kobiety robia pranie albo gotuja (zakladam, ze mezczyzni w tym czasie lowia ryby, albo zbijaja fortune w biznesie turystycznym). Wyplywamy na jezioro, mijamy kilku rybakow ktorzy wiosluja w tradycyjny sposob, stojac na jednej nodze, a dlugie wioslo przytrzymujac druga i zapierajac o plecy. Dzieki temu nieco karkolomnemu ukladowi maja wolne obie rece, ktorymi zarzucaja sieci.

Pierwszy przystanek to warsztaty tkackie, typowo turystyczny deal, gdzie po krotkiej prezentacji krosen i technik tkackich, probuje sie nam sprzedac rozmaite szmatki. Znajduje nawet bardzo piekny szal – perlowy jedwab z wstawkami z wlokna lotosowego, ktore bardzo przypomina len. Urzeka mnie kontrast miedzy dwoma wlokna, cena jednak zaporowa – 70 USD. Potem sie okaze, przebicie cenowe w takich miejscach jest co najmniej 20-krotne.

Dalej plyniemy na tzw. bazar pieciodniowy. Duza grupe lodzi, ktora przez piec dni w tygodniu okraza jezioro, kazdego dnia zatrzymujac sie w innej miejscowosci. Po raz pierwszy od przyjazdu do Birmy trafiam na rekodzielo, ktore nie wydaje sie kiczowate albo tandetne. Sporo recznie robionych przedmiotow z brazu i kosci sloniowej, miedzy innymi dziwaczne urzadzenia do tatuazu z pieknie rzezbionymi uchwytami. Po dlugich targach zostaje wlascicielem takiego urzadzenia i kilku szpilek do wlosow z kosci sloniowej. Za szpilke place 1000 kyatow, czyli nieco ponad dolara. Po zakupach krotka przerwa na bananowe lassi. Rozmawiam nieco ze swoimi towarzyszami – obydwoje z Warszawy, obydwoje pracuja w IT. Mimo tych podobienstw nie zaprzyjazniamy sie powazniej.

Nasz kapitan postanawia zarobic na nas nieco wiecej i wiezie nas do warsztatu przedmiotow ze srebra (za kazde dowiezienie nas do sklepu dostaje od wlascicieli maly bonus, z czym sie zreszta nie kryje).. Kolejne bardzo turystyczne miejsce. Pro forma zagladam do srodka i widze znajome szpilki do wlosow z kosci sloniowej. Zaciekawiony pytam o cene – 15 USD, czyli jakies 12 razy drozej niz na bazarze. Wszechobecna komercjalizacja mocno psuje urok jeziora Inle.

Na koniec zahaczamy o jedna z glownych atrakcji regionu – klasztor skaczacych kotow. Mnisi miekajacy w klasztorze tresuja koty tak, aby te skakaly przez metalowe obrecze, trzymane przez mnicha. W kazdym razie tresowali, bo rosnaca popularnosc miejsca dala sie na tyle we znaki i mnichom i kotom, ze wszelkie pokazy zostaly zawieszone. Mozna jedna popatrzec jak koty jedza z misek gotowany ryz, co jest nie mniej szokujace od skokow przez obrecze. Znane mi koty, chowane na whiskasach i innych kocich pokarmach, ryzu nie sa sklonne traktowac nawet jako alternatywy dla piasku w kuwecie.

Z mocno mieszanymi uczuciami wracam do Nyaungshwe. Okolica jedyna w swoim rodzaju, ale widac juz nieodwracalne zmiany, jakie niesie ze soba masowa turystyka. Reszta dnia uplywa na wyjazdowej logistyce – praniu i pisaniu bloga (tymczasowo offline).

Kolejnego dnia rano wypozyczam rower i jade kilka kilometrow na zachod, do polozonych nad jeziorem goracych zrodel. Na miejscu pandemonium, klebia sie setki lokalsow, a ja nieco trace ochote na spa. Mile panie w kasie jednak nawet nie probuja sprzedac mi biletu do czesci ogolnej, tylko proponuja ‘private area’. Brzmi ciekawie, kosztuje 7 USD, czyli jak na lokalne warunki bardzo duzo. Postanawiam zaryzykowac – wybor dobry, przez prawie pol dnia mam do swojej dyspozycji kilka niewielkich basenow z goraca woda, mase lezakow i barek z panem barmanem, ktory wyciska mi soki z roznych owocow. Bardzo to sie kloci z moim backpackerskim stylem, ale z cala pewnoscia jest przyjemne.

Wracajac udaje mi sie znalezc miejsce w busiku na ostatni dzien festiwalu balonow, ktory odbywa sie w Taunngyi, 30 km od Nyaungshwe. Rozmaite druzyny konstruuja tam balony, ktore nastepnie wypuszczane sa w powietrze, gdzie odpalaja mase fajerwerkow. Rozrywka taka sobie, ale ciekaw jestem atmosfery.

Nieco przed 1900 docieram do Singing Moon, knajpy, ktorej wlascicielka orgaznizuje takze tury lodzia i transport na festiwal. Przy bocznym stoliku siedzi nasz wczorajszy sternik. Macham do niego, czym jest wyraznie i pozytywnie zaskoczony. Podchodzi do mojego stolika, podajemy sobie rece i rozmawiamy troche. Nazywa sie Ko Paw San, ma 42 lata, a lodz, ktora wczoraj plywalismy jest jego wlasnoscia. Zapisuje mi tez na kartce namiary na siebie. Po chwili ladujemy sie do busa. Miejsc siedzacych nie ma, wiec razem z moim nowym kolega siadamy z tylu, w czesci bagazowej. Z przodu sami emerytowani turysci, wiec nawet odpowiada mi taki uklad. Po drodze prowadzimy sobie niezobowiazujzce rozmowy z Ko. Ma nawet mocne podstawy angielskiego, ale przez birmanski akcent trudno go zrozumiec. Z pomoca rozmowek angielsko-birmanskich staram nieco rozszerzyc zakres naszych rozmow, ale ponosze sromotna porazke – nie potrafiemwymowic poprawnie nawet najprostszych slow.

W Taunggyi pieklo na ziemi. Tysiace samochodow, skuterow, busow, pick-upow i autobusow. Poczatkowo obawiam sie najazdu turystow, ale niepotrzebnie, jesli turysci, to lokalni. Przybysz z zachodu jest tu widokiem rzadkim. Dotarcie do glownego placu festiwalu zabiera 40 minut przedzierania sie przez potezny bazar. Wlasciwie to przedzieranie sie jest zlym slowem – to jest poddanie sie wielkiej rzece ludzi w roznych stadiach upojenia, ktora powoli, ale nieuchronnie niesie mnie w strone glownych atrakcji. Wokol setki straganow, glownie z ubraniami, czasem z zywnoscia i slodyczami. Trafiaja sie tez przenosne garkuchnie – na widok grilowanych krewetek wyrywam sie na chwile ze strumienia cial i kupuje kilka krewetkowych szaszlykow.

Na srodku bazaru wielki plac, z kilkunastoma tysiacami (co najmniej) lokalsow. Od czasu do czasu wypuszczany jest w powierze kolejny balon. Nie sa to arcydziela sztuki baloniarskiej, spodziewalem sie czegos w stylu chinskim, rozmaitych ksztalow, mocnych kolorow. Dla lokalsow stanowie nie lada atrakcje, przychodza sie przywitac, zmienic kilka slow. Jeden z nich, kompletnie pijany, halasliwie wyraza swoj entuzjazm w zwiazku z niedawna wizyta Obamy… Gorzej nie mogl trafic. Rzucam od niechcenia swoje ulubione iranskie haslo – “down with the USA”. Perly przed wieprze, nakreca sie jeszcze bardziej i zaczyna krzyczec USA!, USA!

Poniewaz balony nie stanowia atrakcyjnego tematu, robie troche fotograficznej reporterki wsrod ludzi. Po raz pierwszy od lat brakuje mi dlugiego zooma. Grupa mnichow bawi sie ze mna w kotka i myszke. Obserwuja mnie bacznie, ale kiedy tylko skieruje obiektyw w ich strone, jak na sygnal odwracaja sie w druga strona, udajac, ze cos ich mocno tam zainteresowalo.

Krazac wsrod ludzi niemalze przegapiam start kolejnego balonu. Kiedy podchodze do zbiegowiska, balon wlasnie zaczyna odrywac sie od ziemi. Cos jednak sie psuje, bo zamiast poszybowac, zaczyna przesuwac sie metr nad ziemia, przewracajc ludzi. Minute pozniej, kiedy odpalaja fajerwerki, wziaz jest w gestym tlumie. Zaczyna sie panika, ludzie biegna, z kosza balonu odpalaja kolejne salwy, atmosfera robi sie jak na polu bitwy. To jednak dopiero poczatek – wiatr znosi balon kilkadziesiat metrow ode mnie, kiedy zaczyna sie prawdziwa kanonada. Wyglada to koszmarnie, mam nadzieje, ze nikt powaznie nie ucierpial. W koncu balon laduje w zadaszonych trybunach, ktore natychmiast staja w ogniu. Szczesliwie trybuny byly puste, podejrzewam, ze zostaly rozstawione na wypadek deszczu. W chwile potem podjezdza straz pozarna i tak konczy sie ostatni dzien festwialu balonow.

Powrot spokojny, pomijaja fakt, ze w polowie drogi do naszego luku bagazowego laduje sie kolejny pasazer. Do Naungshwe docieramy scisnieci jak sardynki w blaszance.

Wczesnym popoludniem kolejnego dnia czeka mnie 16-godzinna podroz autobusem, wiec wracam do klasztoru, przespac przynajmniej kilka godzin. Po balonowych emocjach nic z tego nie wychodzi i rano bede jak zambie.