08.XII.2012 – Mawlamyine-Bago.

Żal mi trochę opuszczać Mawlamyine, ale czas, jaki zaplanowałem na ten wyjazd powoli się kończy, a chciałbym jeszcze mieć dla siebie dobę w Yangonie i odwiedzić Bago, które słynie z ekstrawagancko wielkich posągów Buddy. Nota bene, dopiero kilka miesięcy później wpadnę na pomysł, że przecież – przy moim aktualnym, freelancerskim, trybie życia – mogę swoje eskapady planować bez górnego limitu czasu, jaki na nie przeznaczę. Niechybnie pokutuje u mnie jeszcze podświadomie postkorporacyjne zeszczurzenie mentalne. Przecież dwa bilety w jedną stronę są niewiele droższe (a czasem nawet tańsze) od biletu powrotnego, a komfort psychiczny i spokój ducha znacznie większy. Mocniejsze skupienie na tu i teraz, mniejsze na gdzieś, jutro. Z tym założeniem zamierzam podejść do swojej kolejnej azjatyckiej wędrówki.

Dzień wcześniej wysłałem umyślnego na odległą dosyć stację, żeby kupił mi bilet do Bago na 9 rano. O siódmej zwlekłem się z legowiska, żeby zdążyć się spakować, wziąć prysznić i zjeść śniadanie. Wszystko w lekkim biegu. Na śniadaniu spotykam miodooką koleżankę i serce mówi: “zostań, Miro, w Mawlamyine jeszcze dzień”. Głowa jednak woła: “bilet, plan, pociąg, działanie!” i zagłusza całą resztę. Kończy się więc na leniwej konwersacji przy tostach z dźemem. Zresztą i tą muszę przerwać przedwcześnie, bo nie chcę się spóźnić na pociąg. Pod GH czeka kilku skuterowych taksówkarzy, wybieram jednego i ruszamy na dworzec.

Dworzec mocno nadrgyziony czasem i tropikalną entropią, perony jeszcze bardziej. Pociąg również nie robi najlepszego wrażenia, mimo tego, że mam miejsce w pierwszej klasie. Wrzucam duży plecak na półkę, ekstrahuję z niego mały, który zakładam na grzbiet i ruszam w poszukiwaniu kawy – do planowanego odjazdu mam jeszcze 25 minut (przezorność jest wszak kluczowa). Kawę trzy-w-jednym dostaję w lepkim bufecie, gdzie kilku ciemnobrązowych podróżnych zaczyna podróż od piwa albo whisky. Tak wyposażony wracam do pociągu, by z nadzieją czekać na odjazd.

Mija 0900, potem 0930, co nikogo nie wydaje się dziwić. Za kwadrans dziesiąta pojawiają się panowie w uniformach, które wyglądają na kolejowe i zaczynają obserwować lokomotywę, przy której dłubie kilku umazanych smarem mechaników w koszulkach na ramiączkach. Mechanicy dłubią, kolejarze palą papierosy i oddają się leniwej konwersacji. Kwadrans po 1000 pytam co się dzieje i kiedy ruszamy. Zaczyna się długa narada, po której słyszę “train broken”. Naciskam, pytam kiedy “train go go”, ale tu odpowiedzi rozpływają się w niejasnych gestach naśladujących spadające liście, albo martwą rybę idącą na dno (“nie ma/nie wiem/nie chcę”). Jak ta ryba opadam więc na swoje miejsce i oddaję się lekturze. Pociąg w końcu budzi się do życia, ruszamy z dwugodzinnym chyba opóźnieniem.

Wagon jest bezprzedziałowy, więc trudno o bliższe interakcje, ale mimo tego jestem jego główną atrakcją. Bardzo uważnie obserwowaną. Nawiązuje kilka szczątkowych konwersacji, uśmiecham się (choć to, generalnie, nie leży w mojej naturze). Na jednej ze stacji kupuję od przechodzącej handlarki worek krewetkowych placków smażonych w głebokim tłuszczu, co wzbudza zdecydowaną aprobatę współpasażerów. Czas mija powoli, słońce zaczyna ogrzewać moją stronę wagonu. Ciężkie metalowe żaluzje nieco łagodzą cierpienia, ale i tak czuję się jak w nagrzewającej się saunie. Robię się też poważnie głodny, pociąg jedzie już 5h i z mapy wynika, że to ledwie połowa drogi (zgodnie z planem, powinniśmy jechać 6h). Próbuję złapać wzrok kolejnych przechodzących handlarek, ale wyraźnie je onieśmielam. Ostatecznie udaje mi się dopaść jedną w przejściu między wagonami. Z niedowierzaniem sprzedaje mi sporą porcję ryżu z kawłkiem smażonej ryby i tofu, zawiniętą w banaowy liść. Nie mam pod ręką żadnych sztućców, więc rybę zjadam palcami, podświadomie przygotowując się na późniejsze cierpienia. Chwilę potem widzę, że w zakamarkach bananowego pakunku kryła się plastkowa łyżka i resztę posiłku jem już w sposób relatywnie cywilizowany. Cały wagon mnie bacznie obserwuje, zostaję nawet uwieczniony na komórkowej fotografii (zakładam, że chodziło o ewenement, jakim jest biały człowiek, jedzący lokalny fastfood). Pod koniec posiłku zostaje nawet przysłana do mnie dziewczynka z rolką papieru toaletowego, który tutaj jest powszechnie używany jako serwetki.

Pociąg toczy się dalej, temperatura w wagonie stopniowo, ale nieubłagalnie się podnosi. Zgodnie z przewidywaniami, po godzinie, czy dwóch zaczynam czuć charakterystyczne bulgotanie w żołądku. Jestem jednak na to przygotowany, łykam tabletkę ciprofloxaciny – najlepszego zabójcy azjatyckich bakterii gastrycznych i rzecz kończy się na trzech wizytach w pociągowej toalecie.

Ostatecznie, lekko osłabiony, lepki od potu, zmęczony kolejową mitręgą, docieram do Bago na chwilę przed zmrokiem. Do miasta wiezie mnie kulawy rykszarz. Wcześniej wybrałem nawet hotel, w którym chcę nocować, ale po drodze w oczy rzuca mi się jasnoniebieski, obłażący z farby gmach hotelu Emperor, backpackerskiego i budżetowego klasyka tego miasta. Oszczędzam więc swojemu kierowcy nieco znoju i płacę całą stawkę za połowę drogi. Na miejscu trochę kapryszę i ostatecznie dostaję duży, cichy pokój z widokiem na meczet. Wiem, że o świcie obudzi mnie muezzin, ale trwa to chwilę i – zazwyczaj – jest cudownie onirycznym doświadczeniem estetycznym rewelacyjnie nastrajającym na resztę dnia.

Zmywszy z siebie pociąg, ruszam na spacery po Bago. Już po zmroku, więc buddów oglądać będę jutro. Przed wejściem do hotelu umawiam się z Alim, cichym szyitą, który jutro obwiezie mnie po wszystkich atrakcjach miasta. Potem kurczakowe curry w narożnej garkuchni i sesja z internetem w niezwykle przyjaznej kawiarni, gdzie mimo tego, że wypiłem z litr herbaty i przez godzinę pisałem maile, nie policzono mi ani grosza. Na koniec lektura “Shantaram” na hotelowym tarasie z zimnym piwem Myanmar ręku, meczetem majaczącym się w nocy i gwarem birmańskiego miasta, dobiegającym z ulicy pięć pięter niżej…

Naprawdę, nie mam pojęcia dlaczego wciąż jestem pytany po cholerę jeżdzę w ten trzeci świat.