18.IX.2013 – Dhorpatan-Phagune Phedi.

Od rana mam dosyć gór, plecaka, a przede wszystkim dal bhaat. Po dużym wysiłku komunikacyjnym udaję mi się przekonać gospodynię, że ryż z niedogotowanymi kartoflami i soczewicą to nie jest optymalny posiłek na rozpoczęcie dnia. Dostaję kilka słodkawych chlebków roti i dużo herbaty.

Chwilę przed ósmą ruszam do góry. Chcę dzisiaj przejść przez przełecz Phagune Dhuri (ok. 4000m) i przenocować na niewielkiej polanie za przełęczą. Po 15 minutach drogi w górę doliny, zatrzymuje mnie policjant i poraz kolejny zostaję wpisany do wielkiej księgi cudzoziemców. Kawałek dalej nieco się gubię, więc do drogi do Dolpo idę skrótem przez pola. Ostatecznie, po godzinie od wyruszenia jestem na właściwej ścieżce. Pomijając samo wyjście z Dhorpatanu, droga jest ewidentna i bardzo wygodna.

Z kolejnymi setkami metrów przewyższenia jest coraz trudniej. Targanie tego ciężaru na plecach nie sprawia mi żadnej przyjemności, idę dalej chyba wyłącznie ze względów ambicjonalnych. Gdzieś na 3500m mijam łagodne siodło z grupą pasterskich szałasów. Kilkaset metrów dalej odpuszczam, wiem już, że dzisiaj na przełęcz nie wejdę. Decyduję się przenocować obok pasterzy, a kolejnego dnia wrócić do Dhorpatanu i poszukać portera.

Pasterze niezwykle pomocni. Pokazują mi ładne wypłaszczenie na namiot na niewielkiej grańce, prowadzą do źródła, częstują kartoflami i herbatą. Rozbijam namiot, rozpakowuję się, przynoszę wodę. Nastrój zaczyna mi się nawet poprawiać i z minimum optymizmu patrzę na kolejny dzień.

Nie trwa to długo… Podłączam kartusz do kuchenki i próbuję ją rozpalić. Dzieje się coś dziwnego, płomień natychmiast gaśnie, poza tym zapala się raz na 10 prób. Walczę w kuchenką dobre 1.5h, w różnych konfiguracjach, w międzyczasie psuję mi się rzekomo pancerna zapalniczka Primusa. Na szczęście mam jeszcze krzesiwo. To również nie działa, pożyczam więc zupełnie zwykłą zapalniczkę od pasterzy. Próbujemy kuchenkę rozpalić wspólnie, ale bez skutku… Podejrzewam, że kartusze, które kupiłem w Kathmandu zostały napełnione jakąś lewą mieszanką. A kupowałem w miejscu znanym i szanowanym – Shona Alpine, do tego były to kartusze Primusa. Mój błąd, że nie sprawdziłem ich na miejscu.

To de facto koniec eksapady.W Dhorpatanie mogę znaleźć portera, mogę kupić zapalniczkę, ale kartusze kupię najbliżej w Pokharze. Całe jedzenie, jakie mam ze sobą wymaga gorącej wody do przygotowania. Następnego dnia postanawiam zawrócić. Do Dolpo mogę też dotrzeć samolotem, lecąc z Nepalgunj na małe lotnisko pod Dunai.

Nie mogę powiedzieć, żebym wyjątkowo żałował. Od momentu, kiedy wylądowałem w Kathmandu, dziwiło mnie dlaczego Nepal tak słabo na mnie tym razem działa. Tak jakby wszystko tutaj mi spowszedniało, straciło swój romantyczny urok, który skutecznie izolował mnie brudu, biedy, hałasu i wszechobecnej brzydoty. Kładłem to na karb stresującego roku w Warszawie, gdzie cała masa negatywnych impulsów ponakładała się na siebie i stricte pesymistycznie nastawiła mnie do życia. Ale kolejne dni nie przynosiły zmiany, załatwianie spraw w Kathmandu stało się rutyną, a nie ekscytującą, choć chwilami męczącą przygodą. Pierwsze dni treku też nie przyniosły odmiany, a ciężar plecaka i świadomość ryzyka, jakie wiąże się z samotnym wyjściem w te rejony Himalajów tylko pogłębiały zniechęcenie.

Może czas na parę lat odpoczynku od Nepalu? Licząc ten wyjazd, spędziłem tu niemal pół roku od jesieni 2010.