07.X.2014 – Rzeką Sanghu.

Po nieudanej eskapadzie we wzgórza, mam poczucie pewnego niedosytu, ale też pewnej ulgi. Trekking w 40-stopniowym upale, z przewodnikiem i policjantem dla towarzystwa, mógłby okazać się przyjemnością umiarkowaną, a może nawet lekką męczarnią. Ale mam też ochotę bliżej przyjrzeć się tym wzgórzom, inaczej niż zza szyby autobusu. Monsun właśnie się skończył, rzeki są na najwyższym poziomie z możliwych i jest to jedyna część roku, kiedy spłynąć można do Bandarbanu z położonej o 50 km dalej Rumy.

Na rzece Sanghu.

Na rzece Sanghu.

Samo spłynięcie zajmuje 3-4h, trzeba też do Rumy dotrzeć, więc stawiam się na pierwszy autobus, o 0800. Jednak bengalski holiday season w pełni, autobus, łącznie z dachem, pełen rozentuzjazmowanej młodzieży. Kolejny o 0900. Taktycznie zajmuję miejsce jakieś trzy kwadranse przed odjazdem i jest to dobra decyzja, bowiem za chwilę pojawiają się kolejne fale wakacjowiczów. Mam lekkie obawy, że ta podróż może skończyć się przedwcześnie, bo zostawiłem w hotelu swoje pozwolenie na pobyt w CHT. Być może jednak Ruma nie leży na terenach zapalnych, albo zołnierze są rozleniwieni po Eid, bo nikt się mną nie interesuje.

Podróż okazuje się bardzo nepalska w stylu. Po drodze dwa zerwane mosty, więc przeprawiamy się pieszo, a po drugiej stronie czeka kolejny autobus, a przy drugim moście jeep. Jeep jest solidny, ale z całą pewnością nikt nie przewidział go na 25 osób. Do tylnej części, z ławkami, wchodzi ok. 15 osób, na dach 8 – w tym ja – do tego co najmniej trzy do kabiny kierowcy. Podróż krótka, ale w bardzo pofałdowanym terenie. Przypominają mi się jeepy z Tumlingtaru do Khandbari i jeep z Khandbari do Hile (5h na dachu!) podczas wyjazdu pod Makalu w 2010. Bardzo miłe wspomnienia!

Sternik.

Sternik.

Ruma Bazar jest typowym bazarowym miastem, jakich setki w tej części Azji. Wąskie uliczki, setki straganów, przystań i/lub dworzec jeepów. Schodzę nad rzekę negocjować cenę łodzi, kiedy zaczepia mnie tubylec. Pochodzi z Barisal, na południowym zachodzie Bangladeszu i razem z kolegą podróżują po kraju korzystając z festiwalowych wakacji. Wybierają się właśnie w górę rzeki, obejrzeć jakiś wodospad, niedaleko stąd. Obawiając się, że to może być jedyna okazja do poznania rzeki Sanghu, zabieram się z nimi. Wodospad jak wiele innych, ale ma tę niezaprzeczalną zaletę, że można się w nim wykąpać, co, biorąc pod uwagę temperaturę, jest niepowtarzalnym przeżyciem.

W Rumie staram się namówić nowych kolegów – Rafiula Islama i Ma-cośtam Raja (dla równowagi muzułmanin i hinduista) – na spłynięcie do Bandarbanu. Wahają się ze względu na koszt takiej wyprawy, ale kiedy oferuję pokryć połowę ceny łodzi, zgadają się. Szybki lunch i ruszamy. Rzeka leniwie wije się się wśród wzgórz, zieloność bije po oczach, pełno łódek, łodzi i innych jednostek. Niesamowite są tratwy z bambusa, nieraz prawie stumetrowe, zupełnie płaskie, jedynie z malutkim namiotem, gdzieś pośrodku – w ten sposób bambus spławiany jest z plantacji w górach na niziny. Początkowo jak szalony robię zdjęcia, ale potem poddaję się atmosferze – niespiesznej, niewymuszonej, spokojnej. Sielankę zakłóca jedynie warkot diesla. Po jakimś czasie chmurzy się i zaczyna padać, rzeka robi się dzięki temu dziksza i piękniejsza. Przelotne deszcze będą nam towarzyszyć do samego Bandarbanu. Docieramy na miejsce już po zmroku. Ghat, przystań jest dwa kroki od ulicy, przy której stoi mój hotel.

Towarzysze podróży.

Towarzysze podróży.

Niewiele się podczas tego spływu wydarzyło, ale takie kilka godzin rzecznego wyciszenia było mi bardzo potrzebne po ostatnich paru dniach.