#2.

Lokalne życie na wyspie toczy się równie spokojnie jak moja przyplażowa egzystencja. Większość mieszkańców ma większe lub mniejsze plantacje drzew gumowych, z których pozyskują kauczuk, który następnie przetwarzają w niewielkich, komunalnych chyba, fabryczkach. Choć nawet fabryczka to zbyt duże słowo – to po prostu szopy z kilkoma obsługiwanymi ręcznie maszynami. Poza tym jest tu parę małych sklepów, trochę rybaków i ze dwa przybrzeżne resorts z kilkoma bungalowami. Sezon na poważnie rozkręca się w grudniu, więc resorta stoją puste.

Wyspa jest w przeważającej części muzułmańska, nie ma tu nawet malutkiej stupy, za to na skrzyżowaniu dróg stoi niewielki masjid  – ok. 0500, chwilę przed świtem, da się nawet usłyszeć odległy śpiew muezina. Jako że na wyspę pływają jedynie łodzie, praktycznie nie ma tu samochodów – ciężko je tu dostarczyć, a potem i tak nie ma dokąd jeździć. Jest kilka jeepów, które obsługują cięższy transport i wożą farangów  na przystanie. Poza tym sporo skuterów i motorowerów wszelkiej maści.

Któregoś wieczora nawet wybrałem się do jednego z opustoszałych resortów, trafiłem na lokalną imprezę. Początkowo towarzystwo nie bardzo wiedziało, co ze mną zrobić, ale kiedy zjadłem rybę z ryżem uznali chyba, że można mi zaufać i zostałem zaproszony do wspólnego stołu. Dziwny to był wieczór, ale w sumie bardzo przyjazny – bariera językowa skutecznie utrudniała komunikację wychodzącą poza najbardziej podtsawowy zakres, co jednak niespecjalnie psuło atmosferę. Tajowie, zupełnie odwrotnie niż Begnalczycy, mają spory szacunek dla prywatności innych i nie próbują się w jakikolwiek sposób narzucać ani na siłę zaprzyjaźniać. Mam jednak świadomość, że realia dużego, turystycznego miasta będą różnić się od realiów prowincji, na której jestem.

Tutejsze wyciszenie mi się udziela. Dni płyną powoli i jeden jest podobny do kolejnego tak, że praktycznie trudno je od siebie odróżnić, zlewają się w lekko intoksykujący melanż. Wszystko jest odległe i zupełnie nie mam ochoty tego dystansu zmniejszać. Inna sprawa, że dystans zmniejszyłby się sam za kilka tygodni – nawet na tym odludziu w sezonie może być do kilkudziesięciu przyjezdnych. Mam masę czasu na lektury i zaprzyjaźniłem się z nominowanymi do tegorocznej Nike. Modzelewski, Tokarczuk, Pilch. A także z laureatką tegorocznej nagrody Bookera. Dałem się też skusić “Gniewowi” Miłoszewskiego, choć z rzadka czytam taką literaturę.

Jedyne, czego mi brakuje to deska z żaglem. Warunki tu są idealne, dziesiątki małych wysp, w dużej części bezludnych, jeśli nie liczyć makaków. Do tego zwykle spokojne morze i stały wiatr do brzegu. Zacząłem nawet pływać na te wyspy morskim kajakiem. Ma to swój urok, szczególnie przy mocniej rozfalowanym morzu, ale brakuje prędkości i dynamiki windsurfingu.