3m.

Tak gdzieś wczoraj minęły mi trzy miesiące w TH. Z perspektywy – bardzo fajne doświadczenie i to zarówno część wiejska (mimo faz totalnego marazmu), jak i część miejska. Teraz muszę zdecydować, czy mam ochotę zapuścić delikatne korzenie w BKK, czy uraczej wrócić nad Wisłę i przez jakiś czas cieszyć się grubymi swetrami oraz jesiennymi kolorami drzew. Lekko skłaniam się ku swetrom i jesiennym liściom, choć z całą pewnością będzie mi bardzo brakowało Krungthepu.

W ogóle okazało się, że moja nauczycielka – Araya – ma przyjaciółkę z Khanom. Gdy wspomniałem, że spędziłem tam ponad dwa miesiące, popatrzyła na mnie jak na kosmitę i stwiedziła: but it is so quiet! Potem zapytała tylko ile płaciłem za jedzenie – najwyraźniej w oczach autochtonów, jedyną zaletą miejsc takich, jak Khanom, są tanie warzywa i owoce.

Zdecydowanie coś w tym jest – ceny warzyw i owoców w BKK w pierwszych dniach były dla mnie szokiem. Kiść dzikich bananów, która na bazarze w Khanom kosztuje 20 bahtów, tutaj sprzedawana jest za 100. Nie wspominam nawet o cenach w posh supermarketach, takich jak UFM Fuji, gdzie czasem wpadam po japońskie przetwory z soi (natto, różne rodzaje tofu) i marynowane warzywa. Tutaj przebicie jest ca. dziesięciokrotne. Zapewne dlatego, że każde warzywo jest dokładnie umyte, ułożone na tacce i szczelnie zaklejone folią.