Category Archives: 2011

Wyprawy i wyjazdy w roku 2011

19-20.XI.2011 – powrót do BC.

W dzień po ataku budzę się niewyspany, słaby i zniechęcony. Wciąż jesteśmy bardzo wysoko, przed nami bardzo długi dzień męczącego powrotu. Po wczorajszych ekscesach jedzeniowych boli mnie żołądek, pogarsza się też kaszel – to już jest suchy i zdrowy Khumbu cough, tylko coś poważniejszego.

Zjadam lekkie śniadanie, piję możliwie dużo herbaty i uciekam z dusznego namiotu. Na zewnątrz czekają już Dorje z Lakpą. Jestem pierwszy, więc tradycyjnie ruszam z Lakpą w pierwszej grupie. Do samego końca Szarego Kuluaru docieram bez przeszkód, potem trafiam na inną grupę i tracę masę czasu na mijanki na poręczach.

W C2 jestem mocno zmęczony, jem batony, pije herbatę, ale zmęczenie nie odpuszcza. Ostatecznie idę spać na godzinę. Niewiele to daje, ruszam kawałek w dól za Sherpami, ale czuję, że jestem zbyt wycieńczony na dalszą drogę. Krótka rozmowa przez radio z Timem i zostaję na noc w C2. Kaszlę koszmarnie, jak stary gruźlik, mam też wyraźną gorączkę. Herbata chyba nie pomoże, więc zaczynam przeglądać swoją apteczkę – mam mocny lek przeciw zapaleniom górnych dróg oddechowych, Eurespal. Łykam go z pyralginą i po kilkunastu minutach jestem jak nowo narodzony, kaszel radykalnie się zmniejsza, mija gorączka. Powtarzam kurację przed snem, po 5h i jeszcze raz nad ranem, kolejnego dnia.

W międzyczasie zabawna historia – do mojego namiotu zagląda jakiś Niemiec i pyta ile nas tu dzisiaj śpi. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że ja jeden, na co on mówi: “słuchaj nas jest piątka i mamy tylko dwa namioty, może weźmiesz jedną osobę?” Pytam, czy jest jakieś emergency, ktoś chory albo ranny? Gość się plącze nieco, ostatecznie stwierdza, że nie, ale będzie im ciasno. Wysyłam go w diabły, czym jest mocno urażony.

Rano czuję się lepiej, ale bardzo mocno osłabiony. Nie wyobrażam sobie jednak kolejnego dnia w tym obozie, a tym bardziej w tym namiocie. Po rozmowie z Timem decydujemy, że do C1 wyjdzie po mnie jeden z Sherpów (do C1 można wysłać zwykłego tragarza). Pakuję plecak, zakładam skorupy i zrezygnowany wrzucam sobie na plecy kilkanaście kilo. Początkowo idzie dobrze, ale do C1 docieram u kresu sił. Mogę sobie tylko pogratulować – gdybym nie poprosił o pomoc, musiałbym spędzić w C1 kolejną noc. Na miejscu czeka już Sila, jeden z naszych kuchennych Sherpów, który robi także za tragarza. Sila widzi, że nie jestem w najlepszej kondycji i staje na głowie, żeby mi pomóc. Niemal przeprowadza mnie za rękę przez ostatnią grań, a kiedy padam w namiocie, żeby ugotować herbatę, sam z siebie rozwiązuje i ściąga ze mnie skorupy. Mam ochotę go uściskać, ale czuję, że mógłbym zostać źle zrozumiany, zamiast tego częstuję go herbatą i herbatnikami. Po jakiejś godzinie ruszamy dalej. Sila ładuje do kosza cały mój dobytek, więc mogę iść na lekko.

Najwyraźniej muszę drogo zapłacić za sukces na szczycie, bo po drodze z C1 zaczyna mocno boleć mnie lewe oko. Wyjmuję i wyrzucam szkło kontaktowe, możliwie nisko naciągam kaptur i głęboko wciskam na twarz okulary słoneczne. Niewiele to daje, każdy promień słoneczny jest jak igła wbita w oko. Po godzinie idę jak pijany, lewe oko boli mnie niemiłosiernie, prawe, mocno nadużywane, też zaczyna boleć. Na miejsce docieram mocno zużyty. Piję trochę wody, dziękuję Sili i idę spać na kilkanaście godzin.

Kolejnego dnia rano czuję się jak zbity pies. Boli mnie głowa, na lewe oko widzę kolorowe impresje. Próbuje zalepić oko plastrem, ale działa to kiepsko, ostatecznie zalepiam lewą część okularów jałowym opatrunkiem. Tak udaje się na śniadanie. Muszę wyglądać niewyraźnie, bo Tim natychmiast bierze się za analizę moich obrażeń, diagnoza: ślepota śnieżna. Doprawdy?!. Dostaję różne środki przeciwbólowe, po których czuję się jak po mocnym blancie. Oko przestaje boleć, niedługo potem mija też najgorszy kaszel.

Resztę dnia spędzam pijąc masę płynów i wyjadając co smakowitsze zapasy.