22-24.X.2011 – Kathmandu.

Z lotniska odbierają mnie ludzie Tima (a właściwie ludzie lokalnego agenta, z którym Tim współpracuje przy organizacji wypraw), odpadają więc dzikie targi z taksówkarzami. Nie ukrywam, trochę żałuje. Kierunek Boudha, mówię, co wzbudza szczere rozczarowanie. Chłopaki najpewniej mieli już dla mnie hotel i liczyli na procent od profitów, jaki ten hotel uzyskałby z mojej skromnej osoby. Wiozą mnie jednak na miejsce. Zatrzymuję się tam, gdzie roku temu, w uroczym guesthousie ze sporym ogrodem, na terenie dużego klasztoru. Wokół pełno mnichów. W tle słychać mantry, gongi, dęcie w trąby i dzwonienie dzwonków. Pachnie kadzidłami i palonym zielem Losar. Urocze tło, jedyny negatywny aspekt to dzwonnik budzący mnichów na lokalny odpowiednik jutrzni. O świcie wali metalowym prętem w jakąś szynę, budząc nawet umarłych z okolicznych cmentarzy.

Pierwsze wrażenia z Kathmandu raczej chłodne. Cieszę się, że tu wróciłem, ale eksplozji entuzjazmu zapamiętanej z zeszłego roku nie ma. W sumie nie powinienem się dziwić, spędziłem w Nepalu ponad 3 miesiące, ąadne to dla mnie novum, wiem gdzie i czego szukać, co i jak załatwić. Zupełnie nie mam też ochoty na zwiedzanie, a do wyciągnięcia aparatu z plecaka muszę się niemalże zmuszać – to sprawdzona recepta na nieudane zdjęcia. Podejrzewam więc, że z tego wyjazdu rozległej dokumentacji fotograficznej nie przywiozę – może w górach będę miał większa motywacje.

Zaraz po przylocie załatwiam jeszcze kilka drobnych spraw, idę na obiad do ulubionej przyklasztornej garkuchni, po czym gdzieś ok. 1700 świat zaczyna zamykać się wokół mnie jak bańka. Czuję, że czas nadrobić braki w śnie.

Kolejne dwa dni (22-23.X) poświęcam na załatwianie spraw okołowyprawowych – łapię minibusy albo milrobusy do centrum, przedłużam wizę, dokupuję brakujące wyposażenie, między innymi podróbki plastikowych butelek Nalgene, które tanie są tutaj jak barszcz i na pierwszy rzut oka niczym nie różnią się od oryginału. Można podejrzeważ, że robione są z toksycznego chińskiego plastiku i za kilka lat światowa populacja trekkerow i wspinaczy gwałtownie się skurczy. Odwiedzam też wspomnianego już wcześniej agenta wyprawy (Ishwariego), któremu zostawiam torbę ze sprzętem wspinaczkowym oraz zdjęcia i dokumenty potrzebne do wyrobienia legitymacji TIMS (Trekker’s Information Management System – wielka, biurokratyczna ściema, ktora pozwala kasować trekkerow na ok. 20 USD) i biletu do parku narodowego Sagarmatha.

W poniedziałek (24.X), próbuję pozwiedzać, ale zupełnie nie mam do tego glowy. Może wyczerpałem swoje limity na miejską turystykę na ten rok, może mam przesyt lokalnych zabytków jeszcze po ostatniej wizycie. Ruszam do Swayambhu, odwiedzić znajome małpy, ale ostatecznie zbaczam z drogi, błądzę i wychodzę na Durbar Square. Tu mnie jeszcze nie było, więc kręcę się nieco po okolicy – myślę, że Durbar Square w Bhaktapurze o wiele ładniejszy, przede wszystkim przestronniejszy.

Probuję też kupić bilet do Jiri, ale jako że sezon festiwalowy w pełni, panowie sprzedają bilety jedynie z dnia na dzień. Pytam dlaczego – młody chlopak, stojący w kolejce do okienka tlumaczy “maybe they forget”. Wygląda na to, że system nie jest wystarczająco elastyczny do tego, żeby sprzedawac bilety z wyprzedzeniem, i panowie robią sobie notatki na boku. A przy natloku podróżnych taka notatka łatwo moze zaginąć! Do tego okazuje się, że jeśli chcę pojechać, to bilet musze kupić wcześnie rano (ok. 0600), co oznacza, że czekają mnie dwie poranne wyprawy na Ratna Park – jedna po bilet, a druga przed faktyczną podróżą.

W ramach poszukiwania inspiracji odwiedzam znajomego dilera tybetańskich akcesoriow rytualnych. Wygląda na to, że pamięta mnie z zeszłego roku, więc od razu zaprasza mnie na zaplecze i pokazuje rozmaite cuda. Rozwazam piękne, ręcznie pisane księgi modlitewne. Jedna z nich ponoć pisana ludzką krwią- co wydaję mi się nieco nieprawdopodobne, bo tusz jest za bardzo czerwony. Myślę, że po latach powinien ściemnieć – a księga wygląda na mocno wiekową. Na żadną z ksiąg nie mogę się zdecydować, więc postanawiam wrócić po nie innym razem. Ostatecznie kupuję miskę z czaszki jaka (z takiej misy kapłanka, dahini, pije /pijała/ krew i inne płyny podczas tanrycznych rytuałów), obitą srebrną blachą konchę i duża, ale nieco toporną phurbę z kości jaka. To już czwarta w kolekcji, mam sporą słabość do phurb.