11.IX.2010 – Kathmandu: lotnisko, pierwsze wrażenia, Boudha.

Tych tłumów nieco się obawiałem – czytałem o szarpaninach, agresywnych taksówkarzach i naganiaczach, generalnie atmosferze wymuszenia i stresu… Rzeczywistość okazuje się łagodniejsza, przed wejściem zaczepia mnie kilku taksówkarzy, którzy pytają gdzie jadę – mówię, że do Boudha, co oni biorą za dobrą monetę. Zaczyna się bratobójcza walka o to, z kim pojedzie Miro. Walka kończy się nader szybko – pytam ‘how much?’ –‘ twenty dollars’, odpowiada najszybszy z cabbies. To ewidentne naciągactwo, więc mowię: ‘I’ll pay you 200 hundred. Rupees. ’ Nagle zostaje sam. Wypłacam cash (zwykła Visa Electron z mBanku działa) i nadziewam się na kolejnego taksówkarza. Ten jest rozsądniejszy i chcę jedynie 500 rupii (jakieś 3x za dużo). Mówię 300 i po krótkich targach jedziemy za 300. Za bramą lotniska, zapłaciłbym ok. 200. W takich sytuacjach warto znać typową cenę przejazdu, to bardzo ułatwia negocjacje.

W trakcie targów mój taksówkarz wspomina, że w Pashputinach jest dzisiaj festiwal – święto kobiet, mówi , trzeba jechać okrężną drogą. Traktuję to jako wredną ściemę; mówię ‘we can go through Lhassa, you still get three hundred.’ Nie jest z tego zadowolony, ale i tak dostaje 50% więcej niż powinien.

Okazuje się, że festiwal faktycznie ma miejsce, na ulicach tłumy pięknych (pięknych!) kobiet, ubranych na czerwono. Nie wiem gdzie zatrzymać wzrok… Do tego mój taksówkarz jedzie tak, jakby goniły go najgorsze demony przepędzone z Himalajów przez Guru Rinpoche dwanaście wieków temu. Daje się na to złapać – kiedy na kursie kolizyjnym mamy 3 dziewczęta w czerwonych szatach, wołam …careful, careful! Gośc hamuje w ostatniej chwili, a lale nawet nie odwracają głów. Aha, myślę sobie, tu się tak jeździ. Potem mamy jeszcze kilka sytuacji poważnego zagrożenia życia, raz nawet zahaczamy o rower albo motor, na co nikt nie zwraca najmniejszej uwagi. Ja również nie (tak w każdym razie staram się wyglądać).

Ale taksówka z piekieł już nie robi wrażenia, bo zapach Kathmandu wywołuje u mnie gigantyczny flashback nigeryjski. Czuje się jak w domu – kozy, psy, gnijące odpadki, otwarte rynsztoki, kurz, warsztaty, przyprawy, temperatura i wilgotność tworzą niepowtarzalny aromat miasta w kraju rozwijającym się. Ale zapachy to dopiero początek, falą wracają obrazy Nigeryjskich straganów, handlarzy, sklepików, kramów i żebraków. Czuje się jakbym wrócił do Zarii po latach; po chwili szyja boli mnie od rozglądania się… Stres i niepokój znikają, jestem w domu.

Po drodze zaliczamy kilka korków, mój kierowca parę razy wybiega z samochodu i własnoręcznie rozwiązuje problemy. Krążymy niemiłosiernie, ale po 15 minutach docieramy na miejsce. Mieszkam w przyklasztornym guesthousie – po przekroczeniu bramy, której strzeże młody żołnierz, znika uliczny zgiełk. Ogrody, kwiaty, mnisi, spokój i całkowicie niewymuszona atmosfera. Dostaje klucz do pokoju. Mam własną łazienkę, ciepłą wodę i prąd, generalnie opływam w luksusy. Ale luksusy muszą poczekać, zrzucam plecak i ruszam na spotkanie z ulicami Kathmandu, tym razem bez samochodu.

Spacer, pomijając powracające wspomnienia, bardzo spokojny. Jestem jedynym cudzoziemcem na ulicy, ale nikt się mną nie interesuje – kilka ciekawych spojrzeń, kilka uśmiechów, ale absolutnie żadnego nagabywania. Robię parę zdjęć, ale obawiam się jeszcze fotografować ludzi, szczególnie w warsztatach, przy pracy. Nie forsuje się jednak, to pierwszy dzień, będą jeszcze okazje. Praktycznie od razu odczuwam brak szerokokątnego obiektywu, czuję, że będą pluł sobie w brodę do końca wyjazdu. W pewnej chwili zatrzymuję się na skrzyżowaniu pod drzewem Banyaan, wokół którego zbudowano  betonowy podest, na którym tłoczą się lokalsi. Siadam obok i piję wodę – obok mnie śpi jakiś gość, kawałek dalej grupka nastolatków gra w coś hazardowego. Grają na monety, więc stawki muszą być wyjątkowo niskie. Najmniejszy nominał jaki widziałem do tej pory to banknot 10-rupiowy. Siedzę więc pod Banyaanem i moje zadowolenie rośnie z każdą chwilą – nikt niczego ode mnie nie chcę, nikt nie patrzy krzywo, nikt nie chce mnie obrabować. Sprawy toczą się swoim torem, na który moja obecność nie ma najmniejszego wpływu. Chyba polubię Nepal. Po dwóch godzinach krążenia wracam do klasztoru, zjadam daal bhat i curry, po czym udaje się nadrabiać zaległości w spaniu. Budzę się kilka razy przerażony – jezusku, co ja tutaj robię, to zazwyczaj pierwsza myśl. Ale w miarę jak odzyskuję siły, psychika coraz szybciej adaptuje się do nowego-starego klimatu. Ostatecznie, późnym popołudniem wstaje zadowolony z życia i ruszam oglądać stupę Boudnath.

Jest już dosyć późno, około 1700, więc turystów praktycznie brak, za to tłumy mnichów, pielgrzymów i zwykłych ludzi, którzy po pracy wpadli zakręcić młynkiem modlitewnym, albo w inny sposób oddać cześć swoim bóstwom. Pierwsze wrażenie trochę oszałamia, więc siadam z boku, nieopodal odpoczywających policjantów i przez kwadrans przyglądam się tłumowi. Potem ruszam z falą, obchodzę kilka razy stupę, kręcę młynkami (a dobra karma się kumuluje!), w końcu wchodzę do samej stupy. Obchodzę ją kilka razy, ocieram się o flagi modlitewne, mijam modlących. Największe wrażenie robią na mnie kobiety bijące pokłony. Używają gładkiej, szerokiej deski , wysokości mniej więcej człowieka, po której ślizgają się używając dwóch szmatek trzymanych w dłoniach. Zaczyna się to od głębokiego skłonu, po którym ześlizgują się do końca deski aż do całkowitego wyprostowania ciała. Później, na modłę liszki, wracają do pozycji wyjściowej, prostują się i tak da capo al fine. Obok nich mamy tradycyjnie mantrujących, albo medytujących. W koło zapach kadzideł, łopotanie flag modlitewnych i wszechobecne psy. W stupie zostaję aż do zmroku, fotografuję, obserwuję ludzi i ośmiokątny plac, na którym stoi. Gdy zaczyna się zmierzchać robię szybkie zakupy – jedną z wielu potrzebnych map i ładną mala z kości jaka. Chcą za nią 450 rupii, ostatecznie staje na 300. Dzień kończę w jednej z restauracji  zlokalizowanych na dachach kamienic otaczających stupę (widoki absolutnie bezcenne, nawet nie próbuje opisać wrażeń i emocji) – zjadam znakomite curry z ryby, pije piwo Everest. Każdemu jego Everest!

Mam swoją mala. Może jutro wybiorę się do stupy pomedytować trochę na desce do pokłonów?

One thought on “11.IX.2010 – Kathmandu: lotnisko, pierwsze wrażenia, Boudha.

  1. Pingback: บ้าน. | Yak Kharka

Comments are closed.