→ บ้าน
Dokonało się – mam dom w Tajlandii. Nie własny, co prawda, ale wynajęty, natomiast niczego mu nie brakuje. Ma dwie werandy, w tym jedną z widokiem na dżunglę, kuchnię, osobną sypialnię oraz, rzecz jasna, szybkie internety i okazjonalnego gekona. Bez szybkich internetów i gekona nie ma domu. Jako że wychowałem się w afrykańskich tropikach, w dużym domu z ogrodem, ta tranzycja ma w sobie coś z powrotu do źródeł, podobnie jak wrażenia z pierwszych godzin pierwszej wizyty w Nepalu:
Ale taksówka z piekieł już nie robi wrażenia, bo zapach Kathmandu wywołuje u mnie gigantyczny flashback nigeryjski. Czuje się jak w domu – kozy, psy, gnijące odpadki, otwarte rynsztoki, kurz, warsztaty, przyprawy, temperatura i wilgotność tworzą niepowtarzalny aromat miasta w kraju rozwijającym się. Ale zapachy to dopiero początek, falą wracają obrazy Nigeryjskich straganów, handlarzy, sklepików, kramów i żebraków. Czuje się jakbym wrócił do Zarii po latach; po chwili szyja boli mnie od rozglądania się… Stres i niepokój znikają, jestem w domu.
Zresztą, jeśli popatrzeć na mapę, to jest to praktycznie ta sama szerokość geograficzna co Zaria. Do pełni szczęścia brakuje tylko dużego ogrodu, ale nie od razu zbudowano Rzym wszak. Wizualnie też jest podobnie – jak w Nigerii w porze deszczowej. Pora sucha, taka w jak w Afryce subsaharyjskiej, tutaj nie występuje, ale za to pozostaje jedynie dziękować Buddom. Harmattan, suchy wiatr, który niósł ze sobą tysiące mikroskopijnych, czerwonych drobin piasku, które wciskały się wszędzie, gdzie to było możliwe, jest zjawiskiem może i romantycznym, ale dla przygodnego turysty. Życie z nim miesiącami to zupełnie inna sprawa.
Ale ad rem. Pomysł wyjechania do TH na dłużej wykiełkował mi w głowie już w połowie 2012 roku, kiedy to świeżo po porzuceniu matki korporacji, rozglądałem się za nową drogą życia. Wtedy też przeczytałem “A Fortuneteller Told Me” Tiziano Terzaniego i koszmarnie wprost zapragnąłem zamieszkać w Bangkoku. Terzani co prawda na ten Bangkok straszliwie złorzeczy. I słusznie, jako że na przełomie lat 80/90 XX w. było to zupełnie inne miasto – koszmarnie zakorkowane i zanieczyszczone, brudne, niebezpieczne, syfilityczne – ogólnie piekło na ziemi. Inna rzecz, że Terzani potrafi znaleźć sobie tam enklawę – piękny dom, w starym tajskim stylu, z ogrodem i stawem, w którym żyje wiekowy żółw. Z zasiedleniem tego domu wiąże się też cała historia związana z oswajaniem Nata, lokalnego tajskiego ducha. Ale po szczegóły odsyłam do książki.
Faktem jest, że mnie zawsze ciągnęło do trzecioświatowej rozpierduchy, do azjatyckich megamiast tonących w smogu, do tego tygla napędzanego handlem, chińskim (ostatnimi czasy) kapitałem i fuzją różnych kultur. Zapewne są to jakieś efekty wspomnianego już dzieciństwa w Nigerii, więc to piekło, które opisywał Terzani mnie nawet pociągało. Próbowałem wówczas aplikować do różnych dużych firm w Bangkoku, ale nic z tego nie wyniknęło.
Kilka lat i kilka podróży później (jesień 2014), po udanej włóczędze po Bangladeszu miałem okazję spędzić parę tygodni w Tajlandii, a w tym kilka dni w Bangkoku. I było tak, jak oczekiwałem – podobało mi się. Bardzo. Od czasów Terzaniego Bangkok wyrósł w nowoczesną, światową metropolię. Stracił przez to sporo swojego orientalnego uroku, klasycznej zabudowy i ogólnej dzikości wczesych lat 90-tych. Co nie zmienia faktu, że wciąż miał w sobie coś, co mnie pociągało – myślę, że zderzenie indochińskiej nostlagii z supernowoczesnością, wszechobecny buddyzm i dramatycznie przyjaznych ludzi. Problem w tym, że przed wizytą w BKK spędziłem kilka tygodni na jednej z mało uczęszczanych wysp południowej Tajlandii. I totalne uspokojenie, jakie tam panowało, zaurouczyło mnie nawet bardziej niż chaos megamiasta.
Minęło trochę czasu, i znów pojawił sie impuls tajski. Na początku tego (2016) roku negocjowałem ofertę pracy od fajnego start-upa w Bangkoku. Negocjacje trwały z pięć tygodni, przez ten czas właściwie nauczyłem się Bangkoku na pamięć (wirtualnie*)… W końcu dostałem ofertę – praca po 10h dziennie, pełna dyspozycyjność i pensja na poziomie 80% dolnego ograniczenia widełek, jakie podałem. I tak jak mniejsze pieniądze byłbym jeszcze w stanie przełknąć, podejście live to work zupełnie do mnie nie pasuje. Jest tyle ciekawszych rzeczy do robienia poza pracą, choć, rzecz jasna, ciekawa praca jest kluczowa, żeby intelektualnie nie uschnąć. Kluczowa jest równowaga, złoty środek, czyli gleichgewicht. Ofertę więc odrzuciłem.
No, ale cała sprawa dała mi ostateczny impuls do działania. Po kilku miesiącach stwierdziłem, że czas na przeprowadzkę – wybrałem sobie cichy zakątek na południu Tajlandii, spakowałem laptopa, rower i oto jestem. Na tym etapie jeszcze nie wiem, czy będą to przedłużone wakacje i okazja, żeby się nieco przekwalifikować w IT, czy też zacznę tu pracować albo założę biznes. W grę wchodzi sporo czynników, także wizowe, zachowuję więc totalnie otwarty umysł. Jak zawsze zresztą. ;-)
[*] Jakiś czas temu w Barze Studio była seria odczytów na temat podróżowania w dzisiejszych czasach – i.e. czasach internetu, google maps i google street view, przewodników Lonely Planet, globalizacji etc. W sumie bez wychodzenia z domu można obejrzeć całe miasta, przeczytać co tylko się da na temat danej kultury, nawet nauczyć się języka. Pozostaje tylko drobny problem wyjścia ze – to jedno z moich ulubionych pojeć – strefy komfortu (może to oznaczać choćby pójście na Brzeską po północy i po pięciu browarach). No bo jeśli z niej nie wyjdziemy, to de facto nigdzie nie byliśmy. ;-)