07.XII.2012 – Mawlamyine.

Po dwóch intensywnych dniach w Hpa-An, ruszam głębiej na południe, do Mawlamyine, o którym to mieście pisał ponad 120 lat temu Rudyard Kipling, w wierszu “Mandalay“:

By the old Moulmein Pagoda, lookin’ eastward to the sea,
There’s a Burma girl a-settin’, and I know she thinks o’ me;
For the wind is in the palm-trees, and the temple-bells they say:
“Come you back, you British soldier; come you back to Mandalay!”
Come you back to Mandalay,
Where the old Flotilla lay:
Can’t you ‘ear their paddles chunkin’ from Rangoon to Mandalay?
On the road to Mandalay,
Where the flyin’-fishes play,
An’ the dawn comes up like thunder outer China ‘crost the Bay!

Szczerze powiedziwszy, nie wiem, co go tak ciągnęło do paskudnego Mandalay, dziś absolutnej antyperły Birmy… Albo inaczej, jestem w stanie zrozumieć, co ciągnęło go do Mandalay w roku 1890, kiedy powstał ten wiersz. Brytyjczycy, z właściwą kolonialnym czasom subtelnością, przepędzili ówczesnego króla Birmy z jego siedziby w cytadeli Mandalay i urządzili tam koszary oraz klub dla oficerów. Rudyard zapewne nie mógł doczekać się ginu z tonikiem w towarzystwie swoich wąsatych krajanów w oficerkach.

Do Mawlamyine dotrzeć można pociągiem, pickupem, autobusem albo łodzią. Wybór jest oczywisty, już przed 0900 jestem w pensjonacie braci Soe, skąd odjeżdża pickup do przystani. Na miejscu trochę zamieszania, okazuje się, że grupa Niemców, którą spotkałem wcześniej, w drodze do Hpa An, zajęła całą łódź. Zostaję grzecznie poproszony o poczekanie do 1100. Początkowo trochę się irytuję, ale potem wraca do mnie podstawowa i niepodważalna zasada podróży po Azji – jeśli coś nie wychodzi, go with the flow. Zasada, którą wojowniczo lekceważyłem w Iranie, czego wynikiem była frustracja i drobne rozczarowania.

Nieco przed 1100 podjeżdża pickup. Okazuje się, że będzie nas na łodzi trójka, a nie ósemka, warto więc było poczekać. To nie koniec miłych niespodzianek, ale o tym za chwilę. Łodź jest płaskodenna, długa, z bardzo mocnym silnikiem i śruba umieszczoną na charakterystycznym, długim wysięgniku. Taka śruba wchodzi bardzo plytko pod wodę, co – jak sądzę – umożliwia poruszanie się po płyciznach. Pokład osłoniety jest rozpiętą na tyczkach plandeką, więc tym razem nie grożą mi poparzenia słoneczne jak podczas rejsu do Bagan.

Znam już lokalne rzeczne życie, co nie zmienia faktu, że i tak czuję się jak pies w jatce. Fakt, że duża część życia w tym kraju toczy się na lub nad wodą, wydaje mi się niezwykle pociągający. Robię masę zdjęć – głównie różnym pływającym jednostkom, od rybackich łodzi, aż po barki i wielkie przemysłowe statki. Na łodzi ze mną bardzo elegancki, szczupły francuz i urocza, jak się później okaże, Izraelka, o pięknych rubensowskich kształtach, kręconych włosach w kolorze ciemnego miodu, oliwkowej skórze i lekko nakrapianych, złotych oczach. Pięknie się też uśmiecha, a mi przed oczyma co i raz staje bardzo mglista wizja prababki Szejner von Szejnoch, która w międzywojniu prowadziła butik na Nalewkach. Prababka zmarła wiele lat przed moimi narodzinami i nie wiem jak wyglądała, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby była podobna do tej pięknej dziewczyny.

Do Mawlamyine docieramy po dwóch godzinach. Na nabrzeżu wszyscy decydujemy się zostać w tym samym hotelu, więc w trójkę ładujemy się motocykla z dużym bocznym koszem i za 1500 Kyatów jedziemy do pensjonatu Breeze. Pensjonat nad samą rzeką, przy długiej, 2-3 kilometrowej promenadzie. Miejsce kojarzy się z rozmaitymi deptakami w nadmorskich miejscowościach, ale pozbawione jest typowych wad takich miejsc – nad rzeką nie ma praktycznie żywej duszy, ani jednego straganu z pamiątkami, spokój przerywają tylko samochody i motocykle, ale i ich nie ma zbyt wiele.

Dostaję pokój wielkości budy dla pekińczyka, w bardzo przyzwoitej cenie 7 USD. Zrzucam plecak, biorę szybki prysznicm, wypożyczam rower i ruszam do miasta. W lobby spotykam jeszcze parę z grupy Niemców, która wypłynęła z Hpa An 2h przed nami. Okazuje się, że podróż trwała ponad 4h i dotarli do Mawlamyine później niż moja łódź. Jednak warto było czekać.

Większość atrakcji Mawlamyine znajduje sie kawałek drogi od miasta. W samym miescie nie ma zbyt wielu ciekawych miejsc do odwiedzenia – kilka stup, zresztą mocno wyludnionych, w tym jedna na wzgórzu, ze wspaniałymi widokami na rzekę. Ciekawe są natomiast pozostałości kolonialnej architektury, najczęściej mocno już nagryzione zębem czasu. Obok jednej ze stup trafiam na w połowie zrujnowany klasztor, w którym rezyduje kilkunastoletni, wydaje się, mnich i grupka nowicjuszy, każdy po kilka lat. Kiedy oglądam wnętrza, dołącza do mnie mnich i gestem oferuje oprowadzić po budynku. Masa przestrzeni jak na szóstkę dzieciaków. Na górnym piętrze, oprócz głównej sali z ołtarzami, jest kuchnia i pokój do spania. Na dole, w czymś w rodzaju podpiwniczenia, kilka dodatkowych pomieszczeń, zawalonych materiałami budowlanymi, deskami i śmieciami. Bariera językowa skutecznie uniemożliwia jakąkolwiek głębsza komunikację, więc daję się oprowadzić, po czym robię mnichom pamiątkowe zdjęcie i wracam do stupy.

Potem jeżdzę nieco po mieście, ale nic nie przyciąga mojej uwagi. Znajduję kolejny zrujnowany klasztor, odwiedzam kilka meczetów, robię zdjęcia kilku zaniedbanym postkolonialnym budynkom. O zachodzie słońca wracam nad rzekę, gdzie gromadzi się całkiem sporo lokalsów. Ruszają też ogródki grillowo piwne nieopodal mojego pensjonatu – postanawiam zakończyć dzień tamże. Decyzja najlepsza z możliwych, piwo jest zimne, curry gorące i pikantne, a dwie muzułmańskie dzieczwczęta nieopodal smażą na grillu okrę, kurze skrzydełka i inne przekąski.

2 thoughts on “07.XII.2012 – Mawlamyine.

  1. Pingback: the Great Gawd Budd. | Yak Kharka

  2. Pingback: tajski, dalsze eksploracje kulinarne etc. | Yak Kharka

Comments are closed.