Jambay.

Nie wiem, czy serial Death in Paradise jest powszechnie znany, ale jedna z lokalnych knajp – Jambay – jest jakby żywcem wyjęta z karaibskich klimatów. Z lekka obskurny, drewniany bar na samej plaży, obwieszony muszlami, hamakami i rozmaitymi rybackimi parafernaliami.

Co wieczór odbywają się tu małe jamy, ale jest też całkiem konkretny soundsystem, więc od czasu do czasu mają tu miejsce poważniejsze koncerty. Jako że rejon z z założenia nie jest imprezowy, jest spokojnie, reggaewo i na dużym chillu.

Ludzie szanują swoją przestrzeń, co jest kluczowe. Jako że z coraz większą pieczołowitością pielęgnuję swój introwertyzm, miejsce jest dla mnie wprost stworzone. Znaczy się, nikt nie zawraca mi dupy na siłę, mogę się zaszyć gdzieś z boku, obok jednego z plażowych psów, i w ciszy poczytać, czy porozmyślać o istocie bytu. ;-)

Bar prowadzi Joe. Wysoki, chudy Taj, który chyba ma domieszkę krwi malajskiej. Nosi włosy upięte kok i emanuje niewzruszonym spokojem.

Obok baru są drewniane bungalowy do wynajęcia. Raczej w stylu backpackersko-budżetowym, ale z klimatem. Mieszkałem w jednym z nich zanim nie znalazłem domy na dłużej.

Muszę zacząć robić zdjęcia. Co prawda dzieje się tyle rzeczy, tak tranzycyjnie, jak zawodowo, że nie mogę wejść w odpowiedni poziom skupienia.

Leave a Reply