Medytacje na trudne czasy. :-|

Moja lokalna sangha, Little Bangkok Meditation Group, zorganizowała coś, co nazywa się Meditation for Challenging Times. Brzmiało ciekawie, więc postanowiłem się wybrać.

Mnich rezydent, Phra Pandit, jest w rozjazdach i dowodzenie przejęło lokalne koło gospodyń wielkomiejskich, czyli ekspatek w wieku emerytalnym.

Okazało się, że medytacja na trudne czasy ma polegać na internalizacji zamachów w Manchestrze i kilku innych dramatycznych wydarzeń ostatniego tygodnia oraz – uwaga – wdychaniu i wydychaniu cierpienia. Kurwa mać.

Dobrze, że nie noszę ze sobą brzytwy, bo pewnie pochlastałbym się z bezsilnej frustracji. Na szczęście w połowie sesji była przerwa na siku (oddychanie cierpieniem działa wszak moczopędnie), więc udało mi się cichaczem wymknąć. Nie ukrywam, nieco oszukiwałem w trakcie – zrobiłem regularny zazen z lekką nutą eskapizmu.

Co gorsza, z dysksji jaka zaczęła się w przerwie jednoznacznie wynikało, że Panie organizatorki i część uczestniczek jest głęboko przekonana o pozytywnym wpływie takiej praktyki na sytuację na świecie. Obawa przed takim właśnie new age’owym mumbo jumbo powodowała, że przez wiele lat miałem poważne wątpliwości co do Buddyzmu w ogóle. Ciężko jest znaleźć nurt i praktykę, która będzie wolna od takich radosnych inicjatyw. Co nie zmienia faktu, że jest to możliwe – Buddyzm Zen (szczególnie szkoła Soto w wydaniu zachodnim) oferuje bardzo minimalistyczną, wolną od podobych naleciałości praktykę.

W przyszłym miesiącu powrót do normalności – 6-tygodniowy cykl wykładów (takich cokolwiek akademickich) na temat buddyzmu tybetańskiego.

Leave a Reply