29.IX-1.X.2010 – Tumlingtar.

Pierwszy dzień w Tumlingatrze zaczyna się w iście kolonialnym stylu. Wstaje późno, bo lekko po 0700, śniadanie jem godzinę później w miłej altance w ogrodzie. Sadzone jajka, tosty, owsianka, czarna kawa (po raz pierwszy od dwóch tygodni). Młody chłopak, który podaje mi jedzenie stara się jak może – bardzo mi odpowiada jego zaangażowanie.

Potem niestety zaczynają się problemy. Dawno nie widzianego internetu brak, ciężko o portera/przewodnika (jest to jedyny raz kiedy będę planował zatrudnić tragarza – to mój pierwszy raz na wysokościach i mam poważne obawy iść sam powyżej 4000 m n.p.m.). Leniwe dwie godziny czekam na jeepa do Khandbari, gdzie ma być internet i biuro parku narodowego Makalu-Barun. Jeep ostatecznie nie przyjeżdża, a ja przekładam Khandbari na kolejny dzień. Zamknięte lotnisko powoduje lekkie zamrożenie miasta – większość zapasów przywozi się jeepami, osłami lub traktorami. Miałem nadzieję na książkę, albo gazetę – książki, owszem, podręczniki do angielskiego. Gazety? Jak najbardziej, mówią tubylcy, jak tylko ruszy lotnisko.  Ogólnie miasto robi złe wrażenie. W porównaniu z takim Jiri, które lotniska nie ma i nie słynie jako “gateway to the east” (ani żaden inny gateway), jest koszmarnie źle zorganizowane. Wygląda na to, że jesteśmy za blisko Indii, tu wszystko jest “może”, “jutro”, “nie ma”, albo “poczekaj”.

Dzwonię do domu, długa, ośmiominutowa rozmowa miała mnie kosztować 35 rupii za minutę. Post factum okazuje się, że należało dzwonić przez prefiks, o czym menedżer telefonu mnie nie poinformował – cena rośnie do 90 rupii. “Takiego…”, mówię “Twój biznes, Twój telefon, pilnuj go. Dam 50 rupii.” Zgadza się po krótkiej dyskusji.

Wracam do hotelu na zimne piwo i obiad. Piwa przynajmniej tu nie brakuje. Z obiadem też problemy. Od ręki mogę dostać dal bhaat. Na dźwięk tych dwóch słów prawie wymiotuję właścicielowi na koszulę. Ostatecznie staje na jakimś curry.

Kolejnego dnia budzę się z mocnym postanowieniem dotarcia do Khandbari. Na dworcu jeepów jestem o 0930, w chwilę później pojawia się pierwszy samochód. Wyładowany po brzegi, więc deklaruję, ze pojadę na dachu. Wzbudza to ogólną wesołość i niedowierzanie. Starszy pan z którym konwersowałem nieco przed odjazdem, podchodzi i mówi “you know, this is some difficult terrain there”. Mimo to wchodzę na dach jeepa, co wywołuje kolejne radosne okrzyki. Chyba nie spodziewali się, że wejdę tam o własnych siłach. Siadam na kole zapasowym, wplątuję się w linki przytrzymujące worki z ziarnem i jestem gotów do drogi. Kierowca jednak mnie przesadza, mam siedzieć z przodu dachu, na workach z ziarnem, z nogami wiszącymi nad przednią szybą. Obok mnie siada młody chłopak, jesteśmy jak dwa pociski, które przy mocniejszym hamowaniu wystrzelą w przestrzeń. Worki lekko się pode mną uginają, staram się przechylić możliwie daleko do tyłu i możliwie szeroko rozłożyć nogi. Jedną ręką udaje mi się też przytrzymać metalowego kosza, w którym leżą worki. Jeep rusza i jak początkujący zawodnik rodeo zaczynam bujać się w rytm jego podskoków.

Po paru minutach okazuje się, że nie jest to ani trudne, ani szczególnie niebezpieczne. Jest nawet przyjemnie – jeep jedzie dosyć wolno, wieje chłodny wiatr, adrenalina pulsuje przy mocniejszych przechyłach, mięśnie pracują. Po mniej więcej trzech kwadransach trafiamy na zator – przed nami w wielkich koleinach zakopał się traktor. Wszyscy wysiadają – cześć biegnie pomagać, część obserwuje. Ja dołączam do drużyny pomocowej. Po kilku minutach jest jasne, że ponieśliśmy sromotną porażkę – bez pomocy ciągnika nie wydostaniemy się z błota. Na domiar złego w środek całego zamieszania ładuje się karawana osłów.

Wszystko stracone, myślę, gdy z przeciwnej strony nadjeżdżają dwa traktory. Szybko wyciągają z błota zakopany traktor, potem przeciągają przez koleiny kolejny i na koniec naszego jeepa. Ruszamy dalej, ostatnie kilka minut jadę już w środku, jako że kilka osób poddało się i poszło do Khandbari piechotą.

Khandbari spore – kilka razy większe od Tumlingtaru, stolica prowincji, ale równie rozlazłe. Internetu nie ma, o biurze parku narodowego nikt nie słyszał, angielski zna może jedna osoba. Niczego nie załatwiam, ale udaje mi się znaleźć bankomat – za kilka dni powinien się przydać.

Wracam również jeepem. Przed odjazdem czekam chwilę i konwersuję z lokalsami. Jeden z nich jest nauczycielem angielskiego w lokalnej boarding school. Pyta skąd jestem, co robię, ile mam lat. 33, odpowiadam, co wzbudzą radykalne zdziwienie. Z całej grupy nikt nie dawał mi więcej niż 20… Ha, zdrowe życie wśród wzgórz najwyraźniej mi służy!

Dowiaduję się też, że pod koniec 1-ego tygodnia października zaczyna się lokalne święto / festiwal – Dashain. Trwa około 2 tygodni i życie w tym czasie dosyć poważnie zamiera. Wygląda więc na to, ze lotnisko pozostanie zamknięte jeszcze długo, najwcześniej do połowy października… Zaczynam mieć – jak się później okaże słuszne – przeczucie, że do Kathmandu będę wracał stąd autobusem.