3.X.2010 – Khandbari-Chichila.

Niziny wciaż trzymają mnie w swoich lepkich, gorących łapskach. Mimo że planowałem wyruszyć ok. 0730, do 1000 muszę czekać na otwarcie banku. Jedyny bankomat w mieście nie działa i tracę kolejne pół godziny na pogaduszki z dyrektorem banku, który w międzyczasie stara się zmusić maszynę do współpracy. Ciekawe doświadczenie, po tych 30 minutach niemalże potrafię administrować bankomatowym softwarem.

Przed wymeldowaniem się z hotelu zaczepia mnie mój ostatni kandydat na portera. Jest tu jego rodzina, jak się okazuje właściciele kilku lodge’y od Tashigaon do Yak Kharka (kilka godzin drogi od BC). Chcą, żebym dzielił z nimi portera, ale decyduję, że do Tashi dotrę samodzielnie. Obiecują mi kogoś tam znaleźć i tą obietnicą się żegnamy.

Ostatecznie wyrywam się z nizin. Ścieżka przez parę godzin pnie się łagodnie w strone Bohtebas i wychodzią na długą, łagodną grań, na której leżą zarówno Chichila, mój dziesiejszy cel, jak i Num, cel na kolejny dzień. Widoki z każdą chwilą coraz lepsze, do tego ostatni odcinek grani praktycznie płaski.

W dobrym czasie docieram do Chichila, znajduję miły lodge i skupiam na sprawach logistycznych – mycie, pranie etc. Po zmroku idę na spacer po wsi, okoliczne wzgórza i szczyty lekko zamglone, atramentowe niebo, zapach palonego drewna, dźwięki cichych rozmów po nepalsku. Staję na krawędzi grani, sto kilkadziesiąt metrów pode mną mały staw, a dalej kilometry przestrzeni poprzetykanej mgłą. Cykady uzupełniają dźwiękowe tło. Bardzo uspokajający moment, czuję się pogodzony ze wszystkim, co w środku i na zewnątrz – dobrze znów być w drodze.

W moim lodge’u dwóch Australijczyków. Idą do MBC, a potem przez Sherpani Col i kilka wysokich przełęczy do Solu Khumbu i dalej, do Rolwaling. Mają dwóch przewodników i siedmiu tragarzy, cały entourage. Nie mają pojęcia o lodge’ach za Tashigaon, więc niosą jedzenie na całą trasę… Kolejne ofiary agencji trekkingowych. Rozmawiamy chwilę, potem idę spać.