Kataragama i interior.

Zobczywszy Galle, chcę na trochę uciec z wybrzeża, szczególnie jego południowej i zachodniej części, zobaczyć kawałek interioru, a potem wschodnie wybrzeże. Pierwszy przystanek w Kataragamie, gdzie znajduje się potrójne miejsce kultu, maha devala – na tym samym, nadrzecznym obszarze, swoje świątynie zbudowali buddyści, hindusi i muzułmanie.

Pociąg z Galle do Matary opóźnia się prawię godzinę. W Matarze zmiana środka transportu na autobus. Tuktuk-wallah, który wiezie mnie na dworzec PKS, chce zawieźć mnie do samej Kataragamy – jedyne 50 USD za 3.5h wytrząsania się w rozklekotanym, hałaśliwym trójkołowcu. Na dworcu w ostatniej chwili wskakuję do odpowiedniego autobusu – zatrzymuje go dla mnie pomocny lokals.

Autobus do Kataragamy może stanowić dowód na to, że wszystkie autobusy w południowej i południowo-wschodniej Azji miały wspólnego przodka. Ciężki, na dużych, konkretnie amortyzowanych kołach, z postury bardziej przypomina ciężarówkę. W środku głośna indyjska muzyka, wszystkie ruchome elementy przyspawane albo przykręcone mocnymi śrubami. Kabina kierowcy przerobiona na mały ołtarz – w specjalnej szafce, osłonięta kawałkiem pleksi, silna reprezentacja hinduskiego panteonu: Ganpati (Ganesha), Hanuman, Shiva, Murugan, Lakshmi i ktoś jeszcze. Wszyscy wytłoczeni w plastiku, pomalowani na złoto. Obok dla równowagi duży plakat z Buddą.

Podróż autobusem przywołuje miłe wspomnienia z Nepalu i Birmy, pierwsza godzina jest nawet przyjemna. Potem wspomnienia zostają pokonane przez 35 stopniowy upał, który w tej metalowej puszce jest jeszcze bardziej dotkliwy niż na zewnątrz.

Do Kataragamy docieram na wpół ugotowany, ogłuszony indyjskimi hitami, z głową ciężką od słońca i spalin. Miasto sprawia wrażenie wymarłego – nieco odżywa tylko w weekendy, podczas obchodów poya i w czasie sierpniowych obchodów jednego z hinduskich festiwal. Małomiasteczkowe rozleniwienie, patologiczna prawie bezczynność nabierają w tym upale niemal fizycznego aspektu, wydaje się, że można by je kroić nożem, albo, gorzej, utonąć w nich jak w bagnie. Czuję lekką panikę.

Zatrzymałem się w domu wypoczynkowym jednego z lankańskich banków – Ceybank. Jest to udana transplantacja FWP na grunt tropikalny, miła, ale ospała obsługa, stołówka, świetlica. Bardzo przystępne ceny. Wizualnie jak zapamiętany z dzieciństwa nigeryjski staff club – lekko trącący postkolonialną dekandencją klub dla pracowników uniwersytetu w Zarii. W pokoju jeszcze jedno nigeryjskie wspomnienie – sześciocentymetrowy, ciemnobrązowy karaluch. Pamiętam, że po powrocie z Afryki do Polski z dużą pobłażliwością patrzyłem na nasze rodzime prusaki, które w niczym nie przypominały tropikalnych potworów, z którymi miałem do czynienia na co dzień.

Pod koniec dnia biorę aparat, idę oglądać święte miejsca. Chcę też wziąć udział w popołudniowej poya, może być niezwykle interesująca w takim miejscu. Po drodze zaczepia mnie nieco podejrzanie wyglądający Lankijczyk – wysoki, chudy jak szczapa, z długimi, czarnymi włosami i mocno rzeźbioną twarzą. Ewidentnie jeden z tutejszych touts, niegroźnych naciągaczy, którzy żyją z polecania przybyszom lokalnych sklepów, restauracji etc. Właściciele tych miejsc płacą im niewielki procent od pieniędzy, jakie zostawi u nich turysta. Tak się złożyło, że zostawiłem w hotelu portfel, niewielki będzie mnie pożytek.

Mój nowy kolega – Susa – nieźle mówi po angielsku, poza tym sprawia wrażenie cierpiącego na lekką depresję, a może po prostu jest zmęczony życiem i pozbawiony złudzeń. Nie mówi za dużo i nie jest nachalny, więc pozwalam mu się do mnie przyłączyć. Prowadzi mnie do swojego znajomego, lokalnego pustelnika, który postawił w lesie coś w rodzaju ekumenicznego aśramu – w niewielkim szałasie, obok ołtarza z hinduskimi bóstwami, jest niewielkie pomieszczenie do medytacji i odosobnień. Gość wygląda nieco jak hinduski święty – wychudzony, ubrany tylko w białą przepaskę, z malą zawieszoną na szyi. Spędzam z nimi trochę czasu, dostaję herbaty. Ostatecznie wychodzę stamtąd z przeświadczeniem, że to inicjatywa bardziej nastawiona na turystów polujących na duchowe spełnienie (czy jego ersatz), niż coś realizowanego z głębszej potrzeby.

Zaczyna się ściemniać, szybkim krokiem wracamy do świątyń. Po drodze mijamy krowy – całe ich stada leniwie wędrują po świątynnym kompleksie. W świątyni Murugana ustawieni w kolejce wierni zostawiają ofiary z owoców i pieniędzy. Mnich maluje im na czole znak błogosławieństwa proszkiem ze spopielonych krowich odchodów (to nie żart, przeczytałem o tym zwyczaju u Naipaula, do tej pory byłem przekonany, że to popiół roślinny – choć na swój sposób jest rośliny). Wszystko bardzo mechaniczne i uporządkowane, metalowe barierki, kolejki, osobne wejście i wyjście.

Przed świątynią dwójka natchnionych Niemców, uśmiecham się do nich, ale zabijają mnie wzrokiem i dezaprobatą patrzą na moje krótkie spodenki. Fakt, to lekki brak szacunku, ale wielu lokalsów ubranych jest podobnie. Niemcy stają potem przed świątynią z rękoma złożonymi do pokłonu i tak stoją, z wyrazem uwielbienia na twarzy.

Zostawiwszy Niemców z Muruganem, idziemy w stronę stupy. Stupa, tradycyjnie biała stoi na niewielkim wzniesieniu na końcu długiej, zadrzewionej, piaszczystej alei. Miło jest iść boso po ciepłym piasku, mijając stragany sprzedające kwiaty lotosu, owoce i rozmaite religijne parafernalia, które wierni ofiarują na ołtarzach. Wrażenia estetyczne kończą się na górze, gdzie okropnie fałszująca mniszka czantuje sutry. Nieco mistyczna atmosfera z medin poya tutaj jest nieobecna.

Ma miejsce zabawna sytuacja – przed wejściem do świątyń należy zdjąć buty. Zostawiłem swoje pod murem świątyni, jak wszyscy, mimo nalegań Susy, żebym oddał je do specjalnej przechowalni, ze względu na złodziei. Macham ręką – dziesiątki razy w różnych krajach zostawiałem buty gdziekolwiek i nikt nigdy nawet na nie nie spojrzał. W stupie się rozstajemy – mój towarzysz spieszy się gdzieś, a ja mam ochotę jeszcze trochę poobserwować. Gdy wychodzę na zewnątrz, moich sandałów nie ma. Pytam kobietę z przechowalni, czy ich przypadkiem nie widziała, a ona gestem pokazuje, że mój wysoki towarzysz je zabrał. No nie, przecież nie ukradł mi znoszonych, nepalskich sandałów wartych 300 rupii?

Ze świątyni wychodzę boso i znajduję Susę niedaleko od wejścia. Gra w karty – sprawdzam, czy przypadkiem stawką nie są moje sandały, ale nie. Na mój widok zrywa się i przynosi moje buty. Tłumaczy, że musiał pożyczyć, bo jego sandały zostały ukradzione. Nie wiem, czemu to miało służyć – chyba udowodnieniu mi, że miał rację i buty jednak są kradzione spod świątyń.
Nazajutrz zrywam się o 0600, chcę odwiedzić Sittalpauwa, starożytny klasztor, zagubiony w dżungli na terenie parku narodowego Yala. Oczywiście chciałbym, żeby było to coś jak skrzyżowanie Palmyry z Angkor Wat, ale rzeczywistość szybko weryfikuje te oczekiwania. Owszem, są tam jakieś resztki dawnych stup i pomieszczeń do medytacji, ale całość została przerobiona na masowe miejsce kultu, z wielkim parkingiem, schodami, poręczami, betonem, nowymi stupami i pełną różnorodnością jasełkowych figur Buddy – siedzących, leżących, stojących. Nad lokalnym jeziorkiem znak ostrzegający przed krokodylami.

Po drodze spotykamy stada dzików, jednego słonia i sporą jaszczurkę przypominającą warana.