Kandy i powrót.

Do dziś próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie po co właściwie pojechałem do Kandy, zamiast leżeć na plaży, względnie we willi w interiorze i oddawać się lekturom… Najpewniej skłoniły mnie do tego rozmaite entuzjastyczne opisy niezwykłej atmosfery miasta i jego położenia w uroczej dolinie, pośród zielonych wzgórz.

W rzeczywistości jest to zakorkowane, śmierdzące spalinami, hałaśliwe, pełne rozmaitych naciągaczy miasto, które byłoby strawne, gdyby usunąć z niego 90% samochodów i tuktuków oraz z 50% ludzi. Zniechęcony pierwszym wrażeniem zamknąłem się w zdecydowanie za drogim, jak na swój standard, hotelu i z balkonu obserwowałem dolinę.

Żeby pobyt w Kandy nie okazał się całkowitą stratą czasu, pierwszego dnia po przyjeździe zerwałem się o piątej rano, żeby odwiedzić Sri Dalaga Maligawa – Świątynię Relikwii Świętego Zęba. Jak wiadomo, zbliżała się kanonizacja JP2, więc bezpośredni kontakt z tak poważną relikwią stanowił cenne doświadczenie. Rzeczony ząb, co prawda, należał ponoć do samego Buddy, ale jestem przekonany, że zęby papieża zostaną po kanonizacji potraktowane z równą powagą jak zęby Buddy. A może nawet większą? Dla każdego zęba można by zbudować osobne świątynie w różnych częściach Polski, a następnie urządzać pielgrzymki po całym uzębieniu! Skompletowanie obydwu szczęk mogłoby mieć podobne znaczenie jak odbycie pielgrzymi do Mekki. Nie wnikam nawet, jakie możliwości daje wszystkie 206 kości dorosłego człowieka…

Lankijczycy praktykujący w nurcie buddyzmu Theravada do zęba w świątyni podchodzą bardzo poważnie. W nieco dawniejszych czasach uważano nawet, że osoba, pod której kontrolą był ząb, miała odgórne prawo do władzy nad wyspą. W zawierusze dziejów ząb został nawet skradziony, ale później okazało się, że skradziono jedynie imitację zęba, podczas gdy prawdziwy siekacz był bezpieczny. Ha!

Wstałem tak wcześnie, żeby z relikwią poobcować sam na sam, z dala od tłumów. Na miejscu jednak okazało się, że na otwarcie świątyni przychodzi mniej więcej połowa populacji Kandy, żeby przed ciężkim dniem łupienia turystów złożyć ofiarę i rzucić okiem na relikwię. Kolejka liczyła jakieś tysiąc pięćset osób. Zrezygnowany obejrzałem więc pomniejsze relikwia, w tym kryształową figurę Buddy. Nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie mnich, który nadzorował tę część świątyni. Zatrzymał mnie, a następnie wskazał na figurę z powagą mówiąc „crystal Buddha”. Na to ja wydałem niezobowiązujący dźwięk, mający świadczyć o zaskoczeniu i podziwie.

To doświadczenie natchnęło mnie do odstania swojego w kolejce do zęba. Jak się okazało, czas oglądania relikwii wynosi ok. 0.1s na osobę, więc kolejka przesuwała się szybko i sprawnie. Gdy przyszedł czas na mnie, udało mi się jedynie zobaczyć złoty pojemnik w kształcie stupy. Właściwie to dostrzegłem jedynie błysk światła odbitego od pojemnika i kolejka pociągnęła mnie dalej. W tym pojemniku znajduje się kolejny, nieco mniejszy, w nim następny i dopiero w ostatnim, szóstym pojemniku, mamy właściwy ząb. Ergo, bez chodów w mnisiej hierarchii zęba zobaczyć się nie da.

Nie pozostało nic więcej do zrobienia, obszedłem więc świątynię w poszukiwaniu ciekawych kadrów, następnie jeziorko w centrum Kandy, po czym lokalnym autobusem wróciłem do hotelu, który strategicznie ulokowany był ok. 4 km od miasta.

Następnego dnia bez żalu opuściłem okolicę. Jako że na lotnisko było o 3.5h drogi, miałem nadzieję na klimatyzowany autobus, taki jak z lotniska do Colombo. Niestety, autobus nie był klimatyzowany, na zewnątrz było ok. 37 stopni, a wewnątrz o 10 stopni więcej. Na miejsce dojechałem więc spocony jak pies, a w Warszawie lądowałem pachnąc jak bezdomny ze stołecznego autobusu. I to była najbardziej ekscytująca część podróży powrotnej, obok uroczych stewardess QA, z którymi jednak nie flirtowałem ze względu na zapach (swój, one pachniały zachęcająco).

Podsumowując – Sri Lanka, którą miałem nadzieję objechać w stylu birmańskim, albo irańskim, okazała się być miejscem, które praktycznie wyłącznie nadaje się do plażowego chilloutu i pławienia w przyjemnościach oraz luksusach. To spowodowało nieoczekiwaną zmianę paradygmatu wyjazdowego, która zdecydowanie wyszła mi na dobre, szczególnie po niepowodzeniach w Nepalu zeszłej jesieni.