Talat Phra Khanong.

Przystanek BTSem i kilkaset metrów piechotą od mojego aktualnego domu jest wielki bazar, nazywany – od dzielnicy, w której się znajduje – bazarem Phra Khanong (talat Phra Khanong).

Jako że kupowanie warzyw i owoców w supermarkecie Big C nie jest fajne (bo są drogie, umyte, niewielkimi porcjami pakowane w folie, no i w końcu nie po to mieszkam w BKK, żeby jak niezintegrowany farang kupować w supermarketach), pojechałem wczoraj na rzeczony bazar.

I to była znakomita decyzja. Bazar jest wielki, ma część ubraniową i część jedzeniową, a ceny są niższe chyba nawet niż na wiejskim bazarze w Khanom. Dwa ananasy na przykład (te nieco mniejsze, super słodkie i aromatyczne) za 30 THB. Kilogram mango za dwudziestaka.

Ananas po tajsku to sapparot. A mango to mamuang, najładniejsze słowo w tym języku, ex aequo z hmaa, czyli pies.

Miejsce ma autentyczny klimat azjatyckiego bazaru, nieco kojarzy się – w części odzieżowej – z bliskowschodnimi suqami. W części jedzeniowej do kupienia wszystko od sosu rybnego (stoją tam wielkie misy z gęstą papką lekko nadpsutych ryb z przyprawami), przez świeże ryby i owoce morza, owoce i warzywa aż po ryż, przyprawy, różne lokalne słodycze, kwiaty i rękodzieło (ale rękodzieło praktyczne, typu wiklinowe kosze). Nie wziąłem aparatu, jako że to była wyprawa lekko spontaniczna, ale powinienem zmotywować się i zrobić bazarową sesję. I kupić płócienną torbę na zakupy, inaczej ciężko będzie unikać lokalnej epidemii foliówek. I łatwiej będzie wracać do domu – jednak jazda na bagażniku motosaay z bukietem toreb warzyw i owoców to doświadczenie ciekawe, ale wolałbym nie powtarzać go zbyt często.

Dzisiaj od rana w ofensywie monsunowe niże. Niebo ciemnogranatowe, gigantyczne sine cumulonimbusy i co chwila pada. Czuję się jakby wokół mózgu owinął mi się gruby, futrzasty kot. Nie chce mi się nic, tylko bym spał. Na koniec dzisiejszej sesji jogi nawet zasnąłem w śavasanie. Śavasana to pozycja nieboszczyka, więc wszystko się zgadza, jestem monsunowym zombie.

Leave a Reply