dustmandu.

No i tak.

Jak pisałem wcześniej, zacząłem nową ekspadę. Po raz czwarty jestem w Nepalu, tym razem stacjonarnie w Kathmandu – które ze względu na coraz większe zanieczyszczenie powietrza i chmury kurzu, jakie unoszą się spod kół miliardów samochodów, zyskało ksywkę Dustmandu.

Ostatnie dni były dosyć intensywne, ale owocne.

Częściowo pokonałem jetlag, udało mi się znaleźć super mieszkanie na kilka miesięcy (o czym w osobnym poście) w tybetańskiej dzielnicy Kathmandu (Boudha), wypożyczyłem skuter (o czym również w osobym poście, bowiem jazda po KTM to jednak zupełnie inna jakość niż jazda po Bangkoku), zdążyłem się przeziębić (nie wiem, czy kwestia świeżości lokalnego powietrza, czy dramatycznie zimnych nocy – grudzień i styczeń to statystycznie najzimniejsze miesiące w tym mieście, a do tej pory bywałem tu jesienią, gdy chłodne noce były wyczekiwanym wytchnieniem od upalnych dni) i zmapowałem klasztory, do których chcę pochodzić na rozmaite ceremonie poszczególnych tradycji varjayany. Zacząłem też rozmowy z potencjalnymi nauczycielami nepalskiego (który w porównaniu z tajskim jest cudownie prosty i przyjazny – żadnych tonów, tylko alfabet inny: devanagari).

Plus odnowiłem znajomość z miejscami sprzed kilku lat – stupą Boudhanath, smoczym pensjonatem/klasztorem (Dragon Guesthouse), kilkoma garkuchniami, gdzie za jakieś 3 USD dziennie można całkiem normalnie (i wegetariańsko) jeść.

Po tym wszystkim nie bardzo chce mi się pisać, ale jak już do końca otrząsnę się z szoków kulturowych i zdrowotnych, z całą pewnością wrócę do radosnej grafomanii podróżnej. O moich, bez wątpienia niezwykłych, przygodach czytać będzie można tutaj.

Na razie, na otarcie łez, zdjęcie mojego nowego, bordowego, skutera:

Skuter, wydanie nepalskie.

Skutery są naprawdę fajnym środkiem transportu. Czekam tylko na dopełnienie się elektrycznej rewolucji, tak żeby i one miały elektryczne silniki zamiast spalinowych.