2023-11-05.

Południe TH jesienią.

Zgodnie z wcześniejszym planem, listopad spędzam w swojej ulubionej, zabitej dechami dziurze na południu Tajlandii. Tym razem nieco zmieniłem model podróżowania i była to niewielka epifania.

W ogóle ten rok zaczyna wyglądać nieco tak, jak to sobie zaplanowałem przed pandemią. Czyli baza w Luang Prabang i rozmaite wyprawy raz na 3-4 miesiące. W tym roku jeszcze niezbyt ambitnie, bo ca. dwa miesiące w TH (maj i listopad) i kilka tygodni w Warszawie, ale w przyszłym rok chciałbym już nieco rozwinąć skrzydła – wiosną południowe Indie na Royal Enfieldzie, latem tradycyjnie kilka tygodni w Warszawie, żeby powiedzieć mamie sabaidee, a jesienią być może Borneo, albo powrót do Nepalu po długiej przerwie. Do tego Indie mają 5-letnie wizy turtystyczne, więc jeśli spodoba mi się Kerala i Tamil Nadu, być może będzie to początek zupełnie nowej serii eskapad.

No, ale ad rem. Kilka lat temu, gdy jeszcze pomieszkiwałem w Tajlandii po kilka miesięcy w roku, wybrałem się pociągiem z Bangkoku (ze stacji Hua Lamphong, która powoli zaczyna przechodzić do historii, ale o tym niżej) na wyspę Penang w Malezji (de facto do Georgetown, a potem promem na Penang). Była to super wyprawa, pociąg wyjechał z Bangkoku ok. 1500, a na granicy, w Pedang Besar, był kolejnego dnia rano. Potem przekroczenie granicy i kolejny pociąg do Georgetown, dalej prom na Penang – w sumie prawie 24h totalnego slow travel. I od tamtej pory chciałem powtórzyć tę podróż – najchętniej w rozszerzonej wersji, bo dzisiaj można przejechać z północy Laosu, aż do Singapuru (z przesiadkami co prawda).

Tym razem powtórzylem podróż w wersji nieco skróconej, z Bangkoku do Nakhon Si Thammarat. 1-ego listopada – akurat w święto zmarłych (a umarli to przecież znakomici towarzysze podróży, z natury są małomówni) – poleciałem na DMK, potem szybki transfer do Graba i godzina jazdy przez Bangkok o zachodzie słońca, żeby na nieco przed odjazdem pociągu dotrzeć do nowej stacji kolejowej, Krunthep Aphiwat Central Terminal. Bardzo poważna nazwa. Wcześniej stacja nazywała się Bang Sue (Sue wymawiane po tajsku, z takim górno-podniebiennym yyy), ale gdy powszechne stały się żarty pt. we are going to bang Sue, nazwa została zmieniona. Poniżej krótki film ze stacji.

Jak widać, zupełnie inny charakter niż dotychczasowa główna stacja. Poniżej krótki materiał BBC:

Nieco obawiałem się, czy zdążę, bo pociąg miałem o 20:10, a samolot lądował o 17:20, ale udało się dużym zapasem. Wykupiłem całą kuszetkę, bo w jednym przedziale 1 klasy są dwa łóżka i zupełnie nie miałem ochoty spędzać nocy z losową osobą. Przedział mały, ale bardzo komfortowy. Mamy też dedykowaną obsługę, która dostarczy nam do przedziału jedzenie etc. Jedzenie niestety bardzo takie sobie.

Podróż czas zacząć.

Kuszetka w pierwszej klasie.

Podróż miała trwać 16h, ostatecznie trwała 17h. Nieco martwiłem się, że będę się nudził, ale de facto było zupełnie na odwrót. Podróż była nieco jak odosobnienie w klasztorze – przez kolejny dzień czułem się jak po sesshin. Jako że sporo latam, i to od ca. 20 lat, nie dostrzegam już nawet jak stresujące są wszelkie lotniskowe operacje. Plus latanie straciło masę uroku w ostatnich latach i stało się raczej przykrą koniecznością niż przyjemnością. Fakt, że mam dostęp do business lounges nieco uprzyjemnia całe doświadczenie, ale nie zmienia zasadniczo ogólnego odczucia. Ostatnio, wracając z Warszawy poleciałem nawet business class – w Qatar Airways, czyli jedną z najlepszych bc na świecie – ale nawet to mnie jakoś specjalnie nie podbudowało. Ergo, planes out, trains in – gdy tylko będzie taka możliwość.

Stacja gdzieś na południu.

Stacja gdzieś na południu.

Na miejscu jak zwykle bajkowo. Co prawda trwa teraz jesienny monsun, który na północy nie występuje, ale na razie nie jest zbyt intensywny plus od dziecka uwielbiam tropikalne deszcze.

Południe TH jesienią.

Południe TH jesienią.

Południe TH jesienią.

Za kilka dni więcej zdjęć i filmów.