2023-12-16.

Pogoda, jak pisałem wcześniej, niebiańska – szczególnie w porównaniu z tym co się o tej porze roku dzieje w Środkowej Europie – więc staram się możliwie często jeździć. Za miesiąc zacznie się znowu robić dosyć gorąco, a pod koniec lutego dojdzie to tego kilka tygodni wypalania pól i daleko idącego utoksycznienia atmosfery.

Do tego dochodzi nowa lokalizacja – nasza farma leży na trasie kilku lokalnych terenowych pętli i o dwa kroki od niesamowicie ciekawych terenów w worku, jaki tworzy Mekong z grubsza patrząc od Sayabouli do Pak Beng.

I tak wczoraj pojechałem trasą, która częściowo znałem już z wczęsniejszych eskapad – najpierw drogą 4B na zachód aż do Ban Nakhai, tam zjazd w teren – i to praktycznie od razu ładujący megapozytywnym nastawieniem do świata, bo zaczyna się od przejazdu przez ca. 20m szerokości bród, co zwykle stram się robić relatywnie szybko, rozpryskując wielkie fontanny wody i wzbudzając radość okolicznych wieśniaków. Kiedyś pewnie wyląduję w tym strumieniu, bo dno jest śliskie i kamieniste, ale jest ryzyko, jest zabawa.

Dalej chciałem uniknąć nowo budowanej przez góry drogi i na rozstajach pojechałem w prawo, a nie w lewo. No i faktycznie uniknąłem – trasa dosyć trudna, z mułem, masą bardzo głębokich kolein wyżłobionych przez monsunowe deszcze i dodatkowo pogłębione przez lokalne traktory. Niektóre z nich były tak głębokie, że tylne koło nie sięgało dna i musiałem wyciągać motor do tyłu i próbować nieco inną drogą. Zaliczyłem też kilka uślizgnięć, jeden czy dwa dropy, no zasadniczo sama rozkosz. Do promu dotrałem spocony jak świnia, z lekko przetrąconym reflektorkiem (takim montowanym na gmolu, na dole motoru) i kilkoma metrami rozmaitych pnączy, które wkręciły mi się między oś a zębatkę. Dzień później z kolei czułem się jak po dobrej sesji na siłowni.

Poza wyzwaniami terenowymi, piękne widoki, sporo wąskich, prawie singletrackowych ścieżek, wioski ludu Hmong, strumienie, strome zjazdy i podjazdy. Planowałem zrobić kilkadziesiąt zdjęć, ale albo nie chciało mi się zatrzymywać, albo wyciągałem motor z kolein i nie miałem ochoty na nic innego. Pewnie za tydzień powtórzę tę trasę, tym razem z focusem fotograficznym. Ostatecznie zrobiłem z 10 zdjęć, z czego 7 nadawało się do czegokolwiek.

Na drugą stronę Mekongu miałem początkowo popłynąć małą łodzią, ale szcześliwie pojawiła się ciężarówka, więc popłynąłem dużym promem. Potem ze 20 km gravelu przez B. Sandkalok i szereg innych wiosek – droga świeżo wyrównana, więc mogłem się rozszaleć i śmigać tam 90-100 kmh, co było niezwykle adrenalinogenne. Przy rozjeździe do wodospadu Kuang Si zaczął się dziurawy asfalt, minibusy, turyści na skuterach, więc było nieco mniej fajniej, ale to tylko kilkanaście km. W LPB załadowałem się na prom do Chomphet i wkrótce potem zamknąłem pętlę.

Wieczorem S. zrobiła znakomitą duszoną żabę z bazylią (tak, tak, uwielbiam jeść żaby i węże – jestem przekonany, że to nadal pescowegetarianizm ;-)). Do tego Lao Hai, czyli niezwykle smakowity (i niezbyt mocny) trunek ze sfermentowanego młodego ryżu. Więcej takich dni proszę.