18.IX.2010 – Sete-Junbesi.

Budzi mnie słońce, towar zdecydowanie deficytowy w ciągu ostatnich kilku dni. Wyglądam przez okno i prawie, że mdleje – widok na 1000 metrów w dół i kilka kilometrów w dal, w powietrzu nawet jeden drobiny mgły, na niebie kilka małych, strzępiatych chmur. Natychmiast nabieram motywacji do bardziej agresywnego działania i ponownie rozważam atak na okoliczny czterotysięcznik, Pikey Peak. To tylko 500 metrów wyżej niż przełęcz Lamjura La, przez która będę za kilka godzin przechodził.

Pogoda utrzymuje się przez mniej więcej godzinę, potem słońce wychodzi zza gór i ogrzewa stoki, które uwalniają potężne kłęby mgły. Kłęby w deprymującym tempie unoszą się w górę i wkrótce pojawia się nowa warstwa chmur. Moje nadzieje na czterotysięcznik zaczynają gwałtownie topnieć, nie jestem jeszcze gotów na błądzenie w himalajskiej mgle. Po szybkim śniadaniu ruszam w górę – do przełęczy muszę podejść ok. 700 metrów, do 3600 mnpm. Będzie to najwyższy punkt, jaki osiągnę w ciągu najbliższych 3 tygodni, wyżej wejdę dopiero w drodze pod Makalu. Po drodze na przełęcz dwa przystanki na czarną herbatę, cahlo ciya. Na przełęczy mgła tak gęsta, że nie widzę, co dzieje się 10 metrów przede mną. Czterotysięcznik poczeka.

Wczesny obiad zjadam w prostym bhatti na przełęczy. Jedna izba, w której cała rodzina mieszka, pracuje i śpi. Jedzenie jednak znakomite – dobrze ugotowany ryż, a do tego gęsty, grzybowy sos z warzywami. Miła odmiana od rozgotowanej soczewicy. Smakuje mi na tyle, że zgadzam się na dokładkę – zgodnie z lokalnym zwyczajem, będą mi uzupełniać braki na to talerzy dopóki nie powiem “tikcha”, wystarczy. Próbuje też kilku nowych zwrotów po nepalsku – sprawdzają się dobrze, chociaż częściej wywołują zaskoczenie niż entuzjazm. Może to kwestia akcentu, a może posługując się nepalskim przekraczam jakąś granicę i nie wiadomo jak mnie sklasyfikować.

Ruszam do Junbesi mając cichą nadzieje na dotarcie do Ringo, 3h za Junbesi. Po przekroczeniu przełęczy zaczynam lekko odczuwać wysokość, robię się poirytowany i lekko zdekoncentrowany. Próbuję robić zdjęcia, ale aparat szaleje – nie uświadamiam sobie jeszcze, że wszystko z nim w porządku, przełączył się tylko na inny, semiautomatyczny tryb, którego nigdy wcześniej nie używałem. Droga w dół się dłuży, bolą mnie stopy, plecak uwiera. Irytacja maleje wraz z utratą wysokości, dochodzę też do wniosku, że trochę za bardzo się forsuje. Zwalniam więc i spacerowym tempem docieram do Junbesi.

Jest to bardzo ładne miasteczko, wśród zadrzewionych wzgórz – znowu sprawia wrażenie bieszczadzkie. Co prawda w Bieszczadach buduje się co popadnie, a tutaj mamy bardzo spójną, lokalną architekturę. Przy wejściu do miasta mała gompa, inną widziałem na przeciwległej ścianie doliny nieco wcześniej. Zgodnie z przewodnikiem, okolica jest ich pełna – i trudno się dziwić, pięknie tu i spokojnie. Sam chętnie zamknąłbym się w jednym z okolicznych klasztorów, pod warunkiem, że miałby szybkie łącza. Zatrzymuję się w schludnym lodge’u z ładnym sadem jabłoni – “Apple garden lodge”. Na jabłka jest nieco za wcześnie – trudno o jakiekolwiek produkty z tychże. A okolica ma z nich słynąć – placek jabłkowy, szarlotka, dżemy, cydr, jabłkowe brandy…

Wczesnym popołudniem zaczyna padać i pada aż do wieczora. Nocą przeciera się i widać masę gwiazd, co sugeruje dobrą pogodę kolejnego dnia.