Lot do Nepalu mam trzyetapowy: Warszawa – Bruksela – New Delhi – Kathmandu. Do Belgii lecę Lotem, a dalej indyjską linia Jet Airlines. Po wielu rozterkach zdecydowałem się nie kupować wizy tranzytowej do Indii, jako że – zgodnie z wieloma relacjami na forach – Jet opiekuje się pasażerami, którzy tranzytują w Delhi w drodze to Kathmandu.
Po nędznie przespanej nocy ok. 0500 rano jestem na Okęciu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy z plecakiem i w butach trekkingowych, a nie w garniturze, udając poważnego biznesmena. To natychmiast wzbudza podejrzenia – jak ja w ogóle śmiem zbliżać się do stanowiska odpraw dla business class? Karta frequent flyer jednak czyni cuda i odprawę plus security check udaję mi się załatwić w 10 minut.
Już po drugiej stronie lustra orientuję się, że mam boarding pass jedynie na odcinek WAW – BRU, co wzbudza moje uzasadnione zaniepokojenie… Po chwili okazuje się, że systemy Lotu nie rozmawiają z systemami Jet Airlines, z którymi lecę do Delhi i boarding pass będę musiał załatwić sobie w Brukseli. Biorąc pod uwagę, że na transfer mam niecałą godzinę, a zupełnie nie znam lotniska, zaczynam się lekko niepokoić. Ostatecznie ładuję się na pokład czegoś bardzo małego i natychmiast zapadam w cen. Budzę się po jakimś czasie i z rosnącym niepokojem widzę, że wciąż stoimy na Okęciu… Jak na razie 10 minut opóźnienia. Oczyma duszy widzę się koczującego w BRU, czekając na kolejne połączenie do Delhi, podczas gdy hordy turystów całkowicie zadeptują Himalaje. Not cool. Zaraz potem startujemy. W BRU jestem 40 minut przed odlotem samolotu do Delhi. Sprintem przemierzam niekończące się korytarze, labirynty schodów i ruchowych chodników, kolejny security check i na 15 minut przed odlotem jestem przy właściwym desku. W chwile potem mam już boarding pass do Delhi i Kathmandu, a pan gejtownik zapewnia mnie, że mój plecak z całą pewnościa poleci ze mną. So far so good. Wchodzę na pokład i natychmiast znajduję się w innym świecie – sari, turbany, różne odcienie brązu, a do tego stewardessy piękne jak księżniczki. Co więcej, miejsce obok mnie jest wolne, co przy 8-godzinnej podróży ma znaczenie niebagatelne. Ani chybi dobra karma procentuje.
Startujemy, a ja w ramach oswajania się z kulturą subkontynentu oglądam Bollywódzki film sensacyjny „Khakee”. Trwa jedynie 3 godziny. Są to niezwykle ciężkie 3 godziny, podczas których stwierdzam, że robiłem słusznie unikając Bollywood do tej pory. Poza tym lot niezwykle udany, dobrze karmią. W Delhi jestem na czas – tutaj zaczyna się kolejny nieco nerwowy okres. Co prawda nie muszę spieszyć się na kolejny lot, samolot do Kathmandu odlatuje za osiem godzin, ale , jak wspominałem wcześniej, nie mam wizy tranzytowej.
Nowe lotnisko w ND robi bardzo dobre wrażenie – wielkie, puste i nieingerujące. Chwilami mam wrażenie, że pracowników jest więcej niż pasażerów. Każda toaleta ma swojego opiekuna, podobnie jak każde kilka rzędów krzeseł przy gejtach. Doprowadza to do zabawnych sytuacji – gdzieś nad ranem idę do jednej z toalet ogolić się i ogólnie doprowadzić do stanu zbliżonego do ludzkiego. Gdy rozkładam utensylia, czuje na sobie czyjś wzrok – zerkam nieśmiało w lustro i widzę młodego Hindusa w uniformie, który stoi za mną i uważnie śledzi wszelkie moje poczynania. Staram się traktować to jako najnaturalniejszą rzecz na świecie – co nie przychodzi mi łatwo. Co więcej, mój asystent podaje mi papierowe ręczniki i za każdym razem pokazuje gdzie mam umieścić zużyte. Po pięciu minutach takich zabaw mam trochę dosyć, zwijam więc sprzęt i opuszczam łazienkę nie do końca pewien, czy mam dać jakieś pieniądze, podziękować, czy potraktować jak powietrze. Ostatecznie jedynie dziękuję.
Wracając do wizy – przemierzywszy kilometry korytarzy, docieram do strefy tranzytowej. Tutaj widzę już podekscytowane stadko trekerów, którym zawiaduje nieco zmęczony pracownik Jeta. Sprawdza mój boarding pass, dostaję przywieszkę na bagaż podręczny, zostaję przeszukany pod kątem bomb i innych narzędzi masowej zagłady i po niecałych 30 minutach, nic – poza 7 godzinami – nie dzieli mnie od lotu do KTM. Przez kolejne kilka godzin próbuje spać, co nie wychodzi najlepiej. Od kilku dni jestem pełen wyjazdowej antycypacji, co skutkuje adrenalinowym hajem, sen wydaje się kwestią nadmiarową i niepotrzebną. Jak później policzyłem, w ciągu 48h spałem ok. 8h, głównie zaliczając serie krótkich cat naps po 15-20 minut. Po 3-4 takich napsach mogłem całkiem nieźle funkcjonowac kolejne 4h. w końcu gdzieś na 2h przed odlotem udaje mi się zasnąć na nieco dłużej, całą godzinę.
Lot do Kathmandu bez niespodzianek – tutaj również nieźle karmią, mimo ze cała operacja trwa 1h 20 minut. LOT i Lufthansa powinny uczyć się od Jeta. Gdzieś na 30 minut przed lądowaniem z chmur wynurzają się Himalaje. Widok jest jedyny w swoim rodzaju, udały nam się te góry. Rozpoznaję oszczególne masywy i szkicuje w myślach swoją trasę… Mam do przejścia imponujący kawałek terenu.
Samo podejście do KTM również ciekawe – góry niższe, góry wyższe, generalnie nic nie wskazuje na to, że gdzieś w środku kryje się 2-milionowe miasto. W pewnej chwili zza gór wynurza się spora niecka, w której bez zbędnej zwłoki lądujemy.
Kwestie wizowe i security to formalność, miałem przygotowany formularz wizowy, zdjęcia, więc udaje mi się wysforować przed jakąś setkę trekkerów i po ok. 20 minutach wychodzę z terminala. Terminala, który w niczym nie przypomina tego w Delhi. Panuje przyjazna rozpierducha, z samolotu do budynku idziemy na piechotę, żołnierze i urzędnicy znudzeni do granic wytrzymałości nie zwracają na nic uwagi – generalnie zaczynam czuć się jak w domu. Biorę głębszy wdech i rzucam się w szpony tłumów czekających na zewnątrz…